niedziela, 12 lipca 2015

Slow weekend

To pierwszy tak spokojny weekend od dawna. Nie pojechaliśmy do mamy, nikt do nas z daleka nie przyjechał, nie mieliśmy zaplanowanej podróży, nie zrobiliśmy grafiku zajęć na 3 dni.

W piątek wieczorem obejrzeliśmy kilka odcinków "Girls", wypiliśmy butelkę wina i spędziliśmy razem czas. 
Konsekwencją wypicia całej butelki wina, było długie wylegiwanie się w łóżku w sobotni poranek. Raz w roku można! Zjedliśmy razem śniadanie i każde z nas poszło na trening. Siłownia o 13:00 w sobotę świeciła pustkami, ćwiczyło się bardzo komfortowo.

Wracając, spotkałam sąsiadkę na klatce schodowej (uśmiechamy się z Michałem do siebie, widząc ją przez okno, gdy na plecach dźwiga piękny żółty futerał, który mieści w sobie wiolonczelę). Sąsiadka-nie sąsiadka, bo jedną nogą mieszka w Berlinie. Zawsze nam brakuje czasu, by dłużej i spokojniej porozmawiać, więc żegnałyśmy się dwa razy, poruszając kolejne tematy, które oscylowały głównie wokół jedzenia, rzecz jasna. Jak już nam się udało rozstać, pomyślałam, że poczęstuję ją naszym dzisiejszym obiadem. Godzinę później zjawił się u nas gość, któremu chcieliśmy za coś bardzo podziękować. W ramach tych podziękowań zaprosiliśmy go na obiad. I tego curry z mango dostała też odrobinę Ola, sąsiadka. Smakowało, a to cieszy. Wywołało uśmiech, a to najważniejsze. 
Mango było co prawda za kwaśne, pasty curry dałam za mało (przez co nie było odpowiednio ostre), ale wszyscy byli zadowoleni, więc nie będę już kręcić nosem, obiecuję.

Gość, który zjadł obiad, okazał się gościem idealnym, bo po obiedzie przyrządził dla nas deser, który sam przywiózł, z truskawek i malin. Do tego piliśmy dobrą kawę i rozmawialiśmy o życiu :)



Godzinę po jego wyjściu byliśmy już na koncercie, pod blokiem niemalże, bo nad Maltą, zagrał KAMP! 
W kolejce po piwo znalazła mnie Edzia, kobieta, którą zawsze chciałam być. Nie widziałyśmy się z pięć lat, a ona jest jeszcze fajniejsza, niż kiedyś, wygląda doskonale. To jest kobieta, której się chce. Jest wzorem, naprawdę. Nigdy nie miałam okazji jej tego powiedzieć.
Cudowności, tyle cudowności wczoraj było. Piękny dzień.

Dziś natomiast wstałam później, tzn przed 9, ale Michał już wychodził na trening. Zjadłam śniadanie, poczytałam, zjadłam drugie śniadanie, którym była quinoa z masłem orzechowym, migdałami i syropem z agawy, zrobiliśmy zakupy, zaliczając przy okazji spacer. Było gorąco, słonecznie, cudnie.

Na obiad była jedna z moich ulubionych propozycji, czyli tortilla z guacamole i pastą z fasoli z papryką. To obiad, który zawsze wywołuje u mnie uśmiech i mruczenie podczas jedzenia. Jestem uzależniona od guacamole, kocham absolutnie!

Wieczorem miałam jechać na trening spinningowy, ale wczoraj trochę przesadziłam na siłownii i zdecydowałam się na sesję jogi w domu. A na jutrzejszy obiad upiekłam topinambur, do tego podam kaszę bulgur z makaronem vermicelli.  I może puree z soczewicy do tego?
Topinambur upiekłam z solą, czosnkiem, rozmarynem i polałam oliwą. Opowiadali, że będzie miał orzechowy smak. Ma bardzo orzechowy, jest przepyszny!

Topinambur, jeszcze surowy


Co jeszcze było? Jakieś maseczki, paznokcie, peeling kokosowo-kawowy, tymianek przesadziłam, koty wyczochrałam, poczytałam więcej, zrobiłam lunchbox dla współpracowników (smalec z białej fasoli z suszoną śliwką + chleb domowej roboty). I takie dni są potrzebne. Powoli, chcę częściej tak powoli.

 Miłego tygodnia!

 

niedziela, 5 lipca 2015

Meteo Zemsta

Tydzień temu ledwie 15st, dziś 35. Tydzień temu była Agata z Warszawy. I gdzie tu sprawiedliwość, hm?

W sobotę było pięknie, idealnie na grill urodzinowy Agi Gabor, ale późnym wieczorem się rozpadało... Wracaliśmy spod poznańskiej miejscowości późnym wieczorem, przygarnęliśmy turystkę - Agatę na noc i ...zaczęliśmy sobie dogadzać już na wejściu.
Rano posililiśmy się dyniowymi pankejkami, dobrą kawą i ruszyliśmy na drugie śniadanie i drugą kawę.

Zdecydowaliśmy się wszyscy na ramen



"Ten tofurnik dobrze brzmi" ;)

Sweet Grass




Zaczęliśmy od Placu Wolności. Była końcówka Malta Festiwal, więc liczyliśmy na coś dobrego. Trafiliśmy na Sweet Grass, która za 6zł dała nam porcję wegańskiego ramenu, z bobem, fasolką szparagową i grillowanym bakłażanem. Pyszne, a dodatkowo też rozgrzewające, bo naprawdę byliśmy zmarznięci.
Za 4zł wzięłam sobie mały pasztecik z białej fasoli, a później również kawał ciasta kokosowo-agrestowego, który zjadłyśmy z Agatą na pół.


Ramen wegański od Sweet Grass.


A później kawa, tym razem drip. Nie zachwycił mnie, ale fajne, nowe doświadczenie, a przede wszystkim przyjemne miejsce - Stragan. Trochę się tam ugrzaliśmy i poszliśmy na wystawę "Let's dance" do Starego Browaru. Prawie zawsze można coś ciekawego zobaczyć w Art Stations Foundation, tym razem bez zachwytów, ale z ostatniej sali nie chciało się wychodzić, ze względu na muzykę. Gdybyście byli w pobliżu, to jednak zajrzyjcie, wejście za free.

Po wystawie zaburczało znowu w brzuszkach i ruszyliśmy na obiad do Zemsty. Na rozgrzewkę zupa z czerwonej soczewicy na mleczku kokosowym. 7,00/porcja. Bardzo, bardzo dobra. Na drugie pieczone kotlety, z puree i sosem pomidorowym, też 7,00/porcja, ale już dość średnie. Są nierówni, ale dość tani, dlatego i tak będę polecać i odwiedzać. Michał wziął hummus klasyczny, jako dodatki były warzywa i chleb. Odrobinę zbyt gęsty, no ale... 7,00/porcja.

Dołączyli do nas Aga i Gabor, też się skusili na zupę, a później odprowadzili Agatę na dworzec.

Lubię, jak przyjeżdża Agata. Do niej jeździć też lubię, choć to już ma miejsce duuuużo rzadziej. Należy ona do ścisłej czołówki osób najbardziej inspirujących mnie do działania, szukania, czytania, rozwoju, sportu, jedzenia, do wszystkiego. Po prostu dzięki niej bardziej się chce. 



Wspominam o Zemście, bo jeszcze przez tydzień pilnujemy kotów naszych drogich Liminów, a mieszkają w pobliżu Zemsty właśnie, a skoro jest tak gorąco, to ja dzisiaj zastrajkowałam z gotowaniem. I w owej Zemście akurat był chłodnik z botwinki, przepyszny! A na drugie kotlet sojowy, surówa i pieczone ziemniaczki. Obiad dla dwóch osób + lemoniada wyniosła nas 30zł. To tak, gdyby ktoś się wahał. 
I można zjeść na zewnątrz, czyli w bramie, czyli jest chłodniej i przyjemniej.

Nie wiem, co jutro, póki co ratujemy się wodą smakową (do 2-litrowego dzbanka wrzucam garść rozmarynu z parapetu i kilka plasterków cytryny. Wstawiam do lodówki na kilka godzin, najlepiej na noc i gotowe), arbuzem i lodami w nieprzyzwoitych ilościach. Jest gorąco, jest upalnie, jest cudownie. Niech to lato tak trwa!