środa, 21 października 2015

Pięć dolców na szczęście

Są tacy, których chciałabym widzieć częściej, ale mieszkają np. na Majorce, jak Alena i Asia. Albo pod Łodzią i zjeżdżają do Poznania w weekendy (kiedy mamy najmniej czasu dla innych), jak J. Są też ci w Warszawie, jak Agata. Zdarzają się i ludzie z USA, jak Johnny. I jest ich oczywiście dużo więcej, niż tu wymieniłam, ale oni najszybciej przyszli mi do głowy... ;)

I kiedy ci z daleka są w Poznaniu, trudno odmówić sobie spotkania z nimi. Johnny, z którym chodziłam do liceum, przyleciał z Seattle na ślub Kasi i Tomka, o czym pisałam ostatnio. Zachorowałam i nie mogłam się z nimi bawić, ale postanowiliśmy jednak bardzo się postarać i spotkać się chociaż w jeden wieczór. 

Wpadł razem z Tomkiem ze ślubu właśnie. Zjedli gulasz z soczewicy, dyni i jarmużu, który im smakował :)
Tomek nie miał dużo czasu, ale Johnny został. Szkoda, że raz i szkoda, że mimo wszystko tak krótko, bo następna taka okazja będzie dopiero w maju, co i tak jest sukcesem. Z Ameryki nie wszyscy mogą przylatywać co roku, niestety.




Johnny zostawił pieniążek na szczęście, gdy usłyszał o naszych planach na przyszłość, o części marzeń. A ja wierzę w takie amulety. Zresztą... Johnny jest najlepszym dowodem na to, że taki prezent przynosi szczęście, bo sam tego doświadczył.

Po jego wyjściu jeszcze bardzo długo rozmawialiśmy. Zainspirował nas bardzo do tego, by robić dalej to, o czym po cichu marzymy. Znacie to uczucie? Trochę niepewności, czy warto, czy to realne, a później z kimś o tym rozmawiacie i dostajecie takiego motywacyjnego kopa, że aż spać nie można, bo kolejne plany lub kroki do zrealizowania celu kształtują się same, jakby bez naszej pomocy. Tak się czułam po spotkaniu z Johnnym.

A przecież tylko rozmawialiśmy o tym, co u nas. I o tym, dlaczego się Finka lubi lub nie. I o bieganiu w górach. No... to działamy.

Dziękujemy!





niedziela, 18 października 2015

Trening na antybiotyku boli

Prawie dwa tygodnie przerwy w treningach, ponad tydzień nawet bez jogi (najpierw skręcona kostka, a później infekcja z antybiotykiem) zrobiły swoje. Leżałam tydzień, czego skutki odczuwałam już po 1 dni braku ruchu (no tak już mam). Ale chciałam wyleżeć, więc nie ryzykowałam. Wczoraj poszliśmy na spacer do lasu. Ponad 4 km w niecałą godzinę, czyli naprawdę spokojnie, a teren był dość zróżnicowany. 


Ciężko stwierdzić, czy to jeszcze woda w oddali :)


Wracałam, powłócząc nogami i ziewając. Wyobraźcie sobie zamknięcie w łóżku na tydzień, a później takie wyjście do lasu... Swoją drogą las przepiękny o tej porze, niestety dzień był raczej pochmurny, ale i tak kolory zachwycały. I cisza również. Jestem bardzo szczęśliwa, że mieszkamy 200 metrów od lasu, to największy plus tej lokalizacji.






A dziś pojechałam na siłownię. Oczywiście trudno to nazwać treningiem, ale ten rozruch był wyjątkowo ciężki. Już przy rozgrzewce, czułam mięśnie nóg. Delikatny marszobieg 20-minutowy, na naprawdę wolnych obrotach sprawił, że okrutnie się spociłam i zmęczyłam, więc siłowo ćwiczyłam już bardzo symbolicznie. I długo się później rozciągałam. Niestety mroczki przed oczami i zawroty głowy nie świadczyły o najlepszej jakości mojej kondycji...

Przyszły tydzień taki właśnie będzie: luźny treningowo, spokojny, bez szaleństw. Po antybiotyku mam bardzo osłabiony organizm, więc obiecuję uważać.
Ale później nie zamierzam się oszczędzać, tylko konkretnie wziąć do roboty. 

Mocy w nadchodzącym tygodniu Wam życzę!




piątek, 16 października 2015

Il tempo che se ne va

Tak od piątku spędzam czas:




Na zmianę czytam książki, przerabiam włoskie artykuły, ćwiczenia, duolingo, nowe słówka. Ta jesień jest spod znaku włoskiego, indeed. Ale również baaardzo dużo śpię. Antybiotyk mnie zupełnie powalił, o czym pisałam ostatnio. Myślałam, że ten lek na wyrost trochę, ale wciąż mnie bardzo boli gardło rano i wieczorem, i sporo leżę, nie mając siły na wiele więcej. Wczoraj miałam zryw; już myślałam, że po chorobie, a dziś znowu w łóżku.

W związku z tym też mam sporo przemyśleń. Zdecydowanie muszę popracować nad organizacją mojego wolnego czasu. To niemożliwe, by było go tak mało. Jakieś tipy macie?

Po raz milionowy obiecuję sobie, że po powrocie do pracy będziemy chodzić spać maks 23:30, ale to absolutny maks maksów jest. Powinno to wyeliminować 30-50minutowe drzemki, które rozwalają nam całkowicie wieczór. Bo po przebudzeniu, zanim się zbierzemy, ogarniemy, wypijemy kawę i ruszymy na treningi, robi się bardzo późna godzina.

Gdzieś mi spieprzają 2h każdego dnia. Boję się powiedzieć/napisać głośno, że w internecie, na niczym. Głośno myślę, co zrobiłabym w  tym czasie. Powiedzmy, że z tych dwóch godzin 30 minut poświęciłabym na książkę, a 30 na włoski. Godzina na NIC w internecie powinna wystarczyć? Jestem realistką, wiem, że nie wykorzystam w pełni wolnego czasu, bo i po co? Przecież musimy się też zatrzymać, pobyć razem, nie robić nic, wyłączając komputer. Ale gdzieś ta jedna godzina mi jeszcze ucieka. Znajdę ją, obiecuję sobie.

Bo jestem przerażona tym, że mamy już październik, a tak naprawdę za chwilę listopad. To niesamowite i straszne jednocześnie. Tak wielu rzeczy nie udało mi się w tym roku zrobić... 

I widzicie, znowu wchodzę w ten ton: nie udało mi się, nie zrobiłam itd. Zamiast: zostało 2,5 miesiąca, coś z tego jeszcze wykorzystam. I jeszcze: co udało mi się w tym roku zrobić, bo udało się i to sporo. Tylko ja wciąż myślę o tym, czego nie zrobiłam, co spieprzyłam.
O, a może by tak? W drugą stronę. Co dobrego było w tym roku u mnie, co osiągnęłam? Spróbuję, niech to będzie wyzwanie na najbliższe 2 tygodnie!





Nie rosnąć i nie chodzić spać
Przyzwoitości w twarz się śmiać
Przyjaciół nigdy nie bać się
I z romansów tylko miłość znać
Wierzyć, że można zmienić świat
Nie czuć, jak szybko mija czas
"Żyć nie umierać" słów poznać sens
Nim na opak całkiem zmienią się




wtorek, 13 października 2015

Wesele. I szarlotka na pocieszenie

Zaczęło się w środę wieczorem, kiedy już wiedziałam, że skręciłam kostkę. Idealnie na sobotnie wesele Kasi i Tomka, tak wyczekiwaną imprezę, na którą nawet Johnny z Ameryki się pofatygował. Cała nasza ekipa z liceum. No ale przebolałam jakoś, że nie potańczę z moimi przystojniakami.

W piątek wzięłam urlop, by staw skokowy odpoczął.
Popołudniu zaczęło mnie boleć gardło, ale nie dopuszczałam w ogóle najgorszego...
Kiedy w sobotę rano się obudziłam, już wiedziałam, że o wyjściu z domu nie ma mowy, bo ledwo mogłam ustać. Ogromny katar, wielkie węzły chłonne, przeból gardła, ból głowy i ogólna niemoc. 
Michał nas reprezentował, a ja zostałam w łóżku, gdzie na zmianę spałam i płakałam z żalu.

Czas ten został mi osłodzony zdjęciami, które Michał wysyłał na bieżąco oraz telefonem, podczas którego mogłam ich wszystkich usłyszeć. Poniżej najpiękniejsze zdjęcie, jakie udało się Miszy zrobić telefonem:


Kasia i Tomek, piękni, prawda?



I tak się rozwinęło, że wczoraj zdecydowałam się iść do lekarza. Antybiotyk i zwolnienie do końca tygodnia. Cudownie. Gdyby to jednak był koniec... Po powrocie od lekarza zażyłam lek. Tradycyjnie nie spodobała mi się ulotka i informacja i skutkach ubocznych, ale nigdy mi się nie podoba... Po 2 h już wzięłam dwa ibupromy. Zasnęłam z bólem głowy i z nim się obudziłam, postawiłam tym razem na dwa apapy. I nic. Ból się nasilał, po obiedzie znowu dwa ibupromy. Pogoda jaka była wczoraj w Poznaniu, każdy wie: rano słońce, od południa deszcz, więc na początku za potworną migrenę obwiniałam właśnie te zmiany, ale popołudniu, gdy doszły nudności, wiedziałam, że jest gorzej. 

Mamy w domu taki lek przeciwbólowy z kodeiną (Michał kiedyś dostał po wyrwaniu zęba), ale okazało się, że astmatycy absolutnie nie mogą, więc pobiegłam do apteki, a oni na to, że nic mocniejszego bez recepty nie dadzą. No to powrót do lekarza. Czekanie 40 minut, bo oczywiście kolejka, po godzinach i w ogóle, a ból głowy był już taki, że nie patrzyłam na rozmówcę, bo nie mogłam podnieść wzroku.

Pani doktor przepisała Cinie, typowy lek dla migrenowców (gdy już wzrok tracą i inne historie...). Szkoda, że najpierw nie opowiedziała, kto nie może przyjmować tego leku pod żadnym pozorem, bo oszczędziłoby nam to szukania apteki i dawki itd... Oczywiście po przeczytaniu ulotki, okazało się, że jest dla mnie wykluczony. Lekarka wspomniała jednak, że najpierw mam spróbować z pyralginą. Wzięłam więc, zgasiłam światło, leżałam i czekałam. Po 30 minutach zeszła obręcz z głowy, już tylko ćmiło. Jednak po godzinie wróciło. 

Zanim się rozhulało na dobre, wzięłam kolejne dwie tabletki, zrobiłam paczkę z 2 poduszek (im wyżej, tym lepiej przy bólu głowy!) zamrożonego coldpacka owiniętego w ręcznik położyłam na czole i po 10 minutach tak zasnęłam. W ubraniu, bez kolacji, bez siku przed snem, bez umycia zębów. W tej samej pozycji obudziłam się o 7 rano z poczuciem szczęścia: bez bólu.
 
 Dziś, na zszargane nerwy po wczorajszej akcji, miałam resztę szarlotki, którą upiekłam w niedzielę dla skacowanego Michała. Od Addio Pomidory.







KANADYJSKA SZARLOTKA FORDA

4 słodkie jabłka 
1,5 szklanki mąki pszennej
5 łyżeczek mąki ziemniaczanej
pół kostki masła 
1 i 1/3 szklanki szklanki brązowego cukru 
2 jajka
2 łyżki mleka
2 łyżeczki proszku do pieczenia
3/4 łyżeczki soli

Do tortownicy: 1 łyżka masła i 2 łyżki bułki tartej
Do posypania ciasta: 2 łyżki cukru pudru

Jabłka obieramy, oczyszczamy z gniazd nasiennych i kroimy w grubą kostkę.
Przesiewamy oba rodzaje mąki, proszek do pieczenia i sól, dodajemy masło pokrojone w kostkę i rozcieramy palcami, aż powstanie kruszonka. 
Ubijamy jajka z mlekiem i dodajemy je z jabłkami i cukrem do kruszonki
Mieszamy, przekładamy do natłuszczonej i wysypanej bułką tartą tortownicy. 
Posypujemy 1 łyżką cukru.
Pieczemy 45 minut w piekarniku nagrzanym do 190°C, na złoto.
Studzimy i oprószamy cukrem pudrem.


Przygotowanie to ok 15 minut, piecze się tez niezbyt długo. Ciasto wychodzi idealnie, najlepsze jeszcze ciepłe, oczywiście...





sobota, 10 października 2015

Wrzesień kulturalnie

Może, jeśli będę rozbierać miesiąc na części pierwsze, zmotywuje mnie to, by czytać więcej? Bo chyba wciąż za mało. O filmach nie wspominam, ale łatwiej nam oglądać seriale, to już 2-3 lata trwa. 

Wiem, że treningi zabierają lwią część mojego czasu, z weekendów mamy w zasadzie tylko niedzielę, ale i tak mam wrażenie marnotrawienia tego wolnego czasu. To uczucie, towarzyszące mi od zawsze. Trochę z tym walczę, ale nie potrafię zluzować tak, jakbym chciała rzeczywiście.

We wrześniu byliśmy raz (!) w kinie, obejrzeliśmy w domu 2 (!) filmy (i serial, który jeszcze kończymy, więc będzie na październik), przeczytałam 3 książki. Nie udało nam się iść na żadną wystawę i to uważam za największy dramat tego miesiąca.


KINO/FILMY

 AMY - 2015




Byliśmy w kinie na AMY. Bardzo boli ten film, bardzo poruszający. Ale uważam, że wszyscy powinniśmy go obejrzeć - mam na myśli nas, kulturoholików. Łatwo powiedzieć, że zabili ją ojciec i mąż, ale media i my, którzy chcieliśmy oglądać jej zdjęcia i filmiki, gdy pijana ledwo stała na scenie w Belgradzie, również się do tego przyczyniliśmy. Przynajmniej raz w tygodniu oglądam jakiś jej teledysk, fragment wywiadu na youtube i wciąż nie mogę się pogodzić z jej śmiercią. Nie byłam jakąś psychofanką, nie martwcie się. Po prostu zawsze ceniłam za talent, niesamowity głos i styl. Myślę, że ostro by nabroiła w muzyce jazzowej, mówię Wam. Poszłaby w tę stronę.
Wielka, naprawdę wielka strata.
Cieszę się, że udało nam się iść do kina z Wojtkiem, a po filmie wyciągnąć go na szybki obiad do Viva Pomodori. Obiad taki se, ale towarzystwo Wojtka jak zawsze niezwykle podnoszące na duchu i przywracające wiarę w inteligentnych i otwartych ludzi.


ROMANCE & CIGARETTES (2005)

Prawie zasnęłam. On zdradza swoją żonę, a gdy ona chce odejść, on dopiero rozumie, jak ją kocha. Do tego musicalowe wstawki (nie znoszę). Reżyseria John Turturro, produkcja bracia Coen - spodziewałam się czegoś więcej po takiej ekipie. Ach, że nie wspomnę o aktorach: Susan Sarandon i James Gandolfini (dla młodszych: "The Sopranos"). Czasem to jednak za mało.

 

TRUPOSZ - 1995

 

Jeden z najważniejszych filmów Jima Jarmuscha, a dość mocno mnie rozczarował. Na szczęście był tam zajebisty Johnny Depp, którego co prawda nie jestem wielką fanką, ale jego kunszt aktorski bardzo doceniam. Uwielbiam Jarmuscha, ale takiego w stylu "Nocy na ziemi" i "Poza prawem". Może za późno obejrzeliśmy ten film?

 

KSIĄŻKI

48 godzin, Alistar Maclean
Autor znany z literatury kryminalno-sensacyjnej. Lektura dość łatwa i przyjemna, powiedziałabym, że z gatunku tych na urlop i odpoczynek od trudniejszych pozycji. Wolałam jednak "Lalkę na łańcuchu", która, choć napisana jeszcze banalniej, fabułę jednak miała dużo lepszą.


Bolało jeszcze bardziej, Lidia Ostałowska
Zbiór reportaży o Polsce, ale tej klasy B, jak to ujęła Sylwia Chutnik. Bolą, nie wszystkie od razu. Zostają na dłużej i to chyba boli najbardziej, bo trudno się od nich uwolnić.
Dość poruszająca opowieść, szczególnie o Magiku i Paktofonice. Bardzo polecam.

Gracz, Fiodor Dostojewski
Kiedy kochają, nic innego się nie liczy; kiedy grają, to do ostatnich pieniędzy lub maksymalnej wygranej - ach, Rosjanie! Żadnych półśrodków, kompromisów. Albo wszystko, albo nic.
Ruletka. Babcia, która walczyła o zero, śniła mi się dziś. Zawsze śni mi się rosyjska literatura, bardzo to lubię. Wydawało mi się, że dość niepozorna ta krótka opowieść jest, ale nie tylko śniłam o niej, a i kolejną książkę zaczynam, myślami będąc jeszcze u Dostojewskiego. 



Gdzie te czasy, gdy czytałam 4-5 książek w miesiącu, do kina chodziliśmy 1-2 razy w tygodniu, a filmów zdarzało się nawet i 40 w roku? 


niedziela, 4 października 2015

Zapiekanka z jabłek, ziemniaków i sera pleśniowego

Jesień w tym roku bardzo daje o sobie znać. Jest piękna, sucha, bezwietrzna - a i owszem. Ale przesilenie mnie dopadło, więc mam taką niemoc, że nic tylko płakać nad tym brakiem sił. Poza tym wkraczam w PMS highest level, więc rano uznałam, że dziś trzeba się dobrze najeść.

Dzień zaczęliśmy od omletu z karmelizowanymi jabłkami. Po 500kcal na głowę. "Prawidłowo", powiedział Michał. Tia...

Zakupy zmęczyły okrutnie, więc na drugie śniadanie przygotowałam gryczankę ze śliwkami.
Ale w międzyczasie zrobiłam też obiad, który zjedliśmy już 2h później. Samo przygotowanie to ok 15 minut, do tego należy doliczyć pieczenie. Może być, prawda?

Pierwsze śniadanie i obiad to przepisy z książki Elizy Mórawskiej "O jabłkach". Cudowne przepisy, w większości też cudownie tuczące, ale... pysznie jest u Liski. Polecam Wam serdecznie jej książki.



ZAPIEKANKA Z JABŁEK, ZIEMNIAKÓW I SERA PLEŚNIOWEGO

400g ziemniaków
2 łyżki masła
1/2 cebuli
1 duże jabłko
125 ml śmietany 30%
2 ząbki czosnku
150 g sera gorgonzola/ew lazur
sól, pieprz


Włącz piekarnik na 200 stopni.

Ziemniaki, czosnek i jabłko pokrój w bardzie cienkie talarki (maks 2 mm), cebulę najlepiej w piórka.

Na maśle podduś chwilę cebulę i czosnek, przypraw solą i pieprzem.
Dodaj ziemniaki, śmietanę i zamieszaj, po 5 minutach dodaj jabłko i ser, wymieszaj i przełóż całość do wysmarowanego masłem naczynia żaroodpornego.

Piecz ok 40 minut.





1500kcal. Na szczęście na dwoje. Mało, mało, jakąś surówkę podam do tego następnym razem, albo deser? No cóż... czasem taki jest dzień, że trzeba sobie dogadzać. 
Tak, następnym razem, napisałam, bo niestety to kaloryczne niewielkie danie, było tak pyszne, że od pierwszych kęsów wiedzieliśmy, że musimy do niego wrócić. Powiedzcie sami, co tu może nie zagrać, skoro mamy ziemniaki, jabłko, gorgonzolę i kremówkę? :)

Ale teraz to ja już szybciutko biegnę na siłownię, zanim hiper energia PMSowa zamieni się w smutnego misia, który jest gruby, nikt go nie lubi i można tylko nad sobą płakać.