Pokazywanie postów oznaczonych etykietą maraton. Pokaż wszystkie posty
Pokazywanie postów oznaczonych etykietą maraton. Pokaż wszystkie posty

wtorek, 14 października 2014

15. POZnań Maraton

Za nami piękny weekend, który obfitował w spotkania z niesamowitymi ludźmi. Było tak cudownie, 
że nie mamy żadnego zdjęcia z Kamilem, który wpadł do nas wieczorem w sobotę na przedstartowe pogaduchy, a w niedzielę rano do nas wrócił i razem pojechaliśmy na start biegu.

Z Marysią i Sebastianem ze Szczecina, których gościliśmy, też nie mamy zdjęcia! Nie było czasu, naprawdę! Nie wspominam o jedzeniu, które jedynie konsumowaliśmy, bo na dokumentację blogową też czasu nie wystarczyło... Zresztą, jakoś spotykając się z fajnymi ludźmi zawsze mam ten sam problem: zupełnie zapominam o robieniu zdjęć, nie do końca nadaję się do tych czasów, w których każda chwila z naszego życia jest fotografowana i wysyłana na instagram czy facebook.... 
Dzielę się i tak wieloma rzeczami, ale nie mam tyle refleksu, poza tym często mi się nie chce po prostu, nie chcę przerywać rozmowy, peszyć ludzi robieniem zdjęć. Ale to również "zasługa" Michała, który był zawsze nadwornym fotografem, dzięki czemu nigdy nie wyrobiłam sobie nawyku częstego pstrykania. Bądźmy szczerzy - nie mam też do tego ręki.


Kolejny maraton, który udało się Michałowi przebiec, też za nami. 3:46 to jego czas, ale sporo spacerował w trakcie, przed metą też trochę szedł, nie spiesząc się nic a nic, bo wiedział, 
że życiówki nie będzie, a od 10.km zmagał się z problemami żołądkowymi. 
Żałujemy, oczywiście, że żałujemy, bo tak dobrze jeszcze nigdy nie był przygotowany - bardzo solidnie przepracował biegowo miniony rok. Nie ma tego złego, wiosną jedziemy na maraton do Łodzi lub Warszawy. 

Sebastianowi ani Kamilowi też nie udało się pobiec według zamierzeń, stąd też brak jakichkolwiek zdjęć z mety. Nikt nie wyglądał szczególnie zachęcająco ani nie tryskał radością, więc nikt z nas też nie pomyślał o robieniu zdjęć. 
Chcieliśmy szybko wrócić do domu, zażyć krople żołądkowe i doprowadzić się do stanu używalności.
Michał biegł na pół gwizdka, bez spiny (nie mógł inaczej, a chciał mimo wszystko ukończyć), dlatego... w ogóle nie czuł, że przebiegł maraton. W poniedziałek tradycyjnie zrobił wybieganie po maratonie, ale narzekał, że bez sensu, bo i tak nie czuje w nogach tych 42km. 
Nie martwcie się, ja też nie rozumiem, jak można nie czuć, że dzień wcześniej przebiegło się maraton.

A ja? Hm, a ja jestem chora. Pogubiłam się już "znowu" czy "wciąż". Kilka dni było super, a wczoraj obudziłam się znowu z bolącym gardłem. Mam katar, gardło boli zupełnie inaczej i czuję się jak flak - to zupełnie inna infekcja. 
Ale trzeci tydzień na zwolnienie iść tak średnio, więc męczę się, piję gar zupy z zielonej soczewicy, doprawiam herbatą z imbirem, popołudnia spędzam, leżąc w łóżku w dresie i grubych skarpetach. 
I nie jeżdżę rowerem i nie chodzę na fitness. I cierpię.


wtorek, 15 października 2013

14. Maraton w Poznaniu

I oczywiście wróciłam do lekarza. I oczywiście mam zwolnienie, do środy włącznie, 
więc ponad tydzień leżenia. Jak ja mogłam sobie wyobrażać, że w czwartek/piątek pobiegam? Nie wiem. Ropa wciąż schodzi, na szczęście nie dostałam drugiego antybiotyku, 
ale muszę to odleżeć, by się pozbyć cholerstwa.
Jestem dość słaba: położyłam się wczoraj na kilka minut po obiedzie. 
Ot, by potowarzyszyć Michałowi w króciutkiej sieście, a obudziłam się 12h później. Ledwo doczłapałam się do lekarza.

Przed maratonem - oboje uśmiechnięci ;)

W weekend gościliśmy u siebie Ewę, bliżej znaną jako Czeczę. To wszystko z okazji maratonu, który odbył się w niedzielę. Czecza ma życiówkę (złamała 4h!), Michał ma życiówkę (niewielką, o kilka minut, no ale to zawsze życiówka!). Ona szczęśliwa, 
on niezadowolony. Bo się zmęczył, jak na żadnym maratonie, bo za mało treningów było (lipiec i sierpień to był gorący dla nas okres, związany z kupnem mieszkania) i w ogóle. Ech, nie mam już na niego siły ;) To jego czwarty maraton.

W niedzielę wstaliśmy o 6 (Czecza o tej godzinie była już po śniadaniu), odprowadziłam ich na start, potem wypiłam kawę w Macu i pojechałam do domu. Gdy przebiegali pod naszym domem na 23.km, podałam chusteczki Ewie, odebrałam buff od Michała, pokibicowałam trochę, przywitałam się z tymi, których znałam i pojechałam na metę, 
by czekać na moja dwójkę. W tym roku nie krzyczałam, kibicując i w ogóle mnie było mało ze względu na chorobę - ograniczyłam się naprawdę do minimum.

A gdy wróciliśmy do domu, zjedliśmy wszystko to, co przygotowałam poprzedniego dnia: najpierw zupa z zielonej soczewicy z pomidorami, w międzyczasie upiekła się pizza, 
a na deser było ciasto kakaowo-pomarańczowe z imbirem. Pyszne, tylko naprawdę nie umiałam zrobić dobrego zdjęcia. Przepis wrzucam, ale mam to z przyjemnego bloga Na Grabinie. U mnie bez melasy. Polecam.


 
CIASTO Z POMARAŃCZĄ

200 g mąki pszennej przesianej
150 g cukru
150 g masła
1/2 łyżeczki proszku do pieczenia
25 g kakao
2 jajka

skórka i sok z jednej pomarańczy
5 goździków, rozbitych moździerzu
1/2 szklanki rodzynek
2 cm kawałek imbiru, starty na tarce


Piekarnik nagrzewam do 170 st.
W mikserze ucieram masło z cukrem. Oddzielnie łączę mąkę, kakao, proszek i goździki.
Do masła dodaję jajko, cześć składników sypkich, drugie jajko, znowu sypkie - i powoli dodaję sok, skórkę z pomarańczy, imbir i rodzynki - cały czas mieszając. Piec godzinę, ostudzić w piekarniku
.


Wracam do łóżka. Przyjemności!