Przeżyłam dwa porody. Miałam wskazanie do cesarskiego cięcia, jednak zdecydowałam się na poród naturalny. Na porodówkę trafiłam z częstymi skurczami i zerowym rozwarciem. Postanowiłam o nie powalczyć. W ciągu 7h udało się uzyskać 10 cm i były już nawet skurcze parte. Były też okrzyki "Poród na czwórce!", zbiegli się ludzie, była przygotowana lampa dla noworodka, słowem: wszystko.
Nagle usłyszałam szepty i ktoś pobiegł po lekarza. W ciągu trzech minut odbyło się badanie i krótka rozmowa z lekarzem oraz decyzja o cesarskim cięciu. Najważniejsze było zdrowie i życie dziecka. No i bieg na salę operacyjną. Do dziś mi się w głowie kręci, gdy przypomnę sobie, jak szybko jechałam na łóżku korytarzami. Musieliśmy się wszyscy bardzo spieszyć...
Nagle usłyszałam szepty i ktoś pobiegł po lekarza. W ciągu trzech minut odbyło się badanie i krótka rozmowa z lekarzem oraz decyzja o cesarskim cięciu. Najważniejsze było zdrowie i życie dziecka. No i bieg na salę operacyjną. Do dziś mi się w głowie kręci, gdy przypomnę sobie, jak szybko jechałam na łóżku korytarzami. Musieliśmy się wszyscy bardzo spieszyć...
Gdy usłyszałam płacz dziecka gdzieś w sali obok, pomyślałam, że miło, że ktoś obok mnie też rodzi, w tej samej chwili. Wtedy lekarze i położne zaczęli dopytywać "Kogo mamy?!", ktoś odpowiedział "Chłopca mamy!". Cisza. Spojrzeli na mnie i powtórzyli "Chłopca mamy, gratulujemy pani syna!". Odpowiedziałam natychmiast, naćpana lekami, znieczuleniem i wyczerpana kilkugodzinnym porodem "To nie moje dziecko. Miałam mieć córkę". Cisza, wymienili spojrzenia i dodali "Ma pani syna, urodziła pani chłopca". Odpowiedziałam "Ale sami potwierdzaliście, że dziewczynka". I wtedy zaczęłam się głośno śmiać. Przynieśli mi go, przytulili do policzka i wszystko przestało być ważne poza tym, że urodziłam zdrowe dziecko. Mimo to jeszcze przez kilka dni nie miał imienia, a ja zwracałam się do niego jak do córki. Miała być Janka, po babci, która zmarła w lutym. Postanowiliśmy, że skoro taki z niego żartowniś od urodzenia, dostanie jednak to imię po babci. Został Janek.
Za nami pierwsze wspólne trzy tygodnie. Dwa tygodnie były absolutnie i bezbłędnie cudowne, ale miałam w pamięci słowa położnej ze szkoły rodzenia. Mówiła o tym, by się nie przyzwyczajać do śpiącego maleństwa w pierwszych dwóch tygodniach, bo dopiero w kolejnym dziecko "ogarnia się" na świecie i zaczyna być bardziej aktywne. I dokładnie tak było. Ale i tak nie narzekam, bo w nocy wstaję co 3-4h, dziecko nie marudzi, nie grymasi, tylko po karmieniu natychmiast zasypia. A ja z nim. W dzień jest bardziej aktywne, ale to dobrze, bo zapewnia nam sen w nocy. Oczywiście wiem, że nie ma co się przyzwyczajać i za wcześnie, by mówić o jakiejś rutynie, ale chwilowo jest naprawdę ok. W tym trzecim tygodniu życia u mnie hormony zaczęły szaleć, więc mam za sobą już kilka kryzysów, ale na szczęście szybko mijają. To już połowa połogu, więc wszystko powinno się zacząć stabilizować. Również emocjonalnie. Nie ukrywam, że taki płacz (na przemian ze szczęścia i z rozdrażnienia) jest dość wykańczający, również dla najbliższego otoczenia, które jednak i tak spisuje się na medal.
Przed nami największa przygoda życia, najdłuższy maraton, ten najpiękniejszy. Wiem, że będzie niejedna chwila, gdy poczujemy zmęczenie, ale zapewniam, że jeszcze nigdy nie byliśmy tak szczęśliwi, jak jesteśmy teraz. Jest naprawdę pięknie i magicznie. I to nie do uwierzenia, że ten młody człowiek, mieszanka naszych genów, codziennie się zmienia. Każdego dnia inaczej patrzy i się rusza. Pure magic. A najprzyjemniejsze są oczywiście chwile po karmieniu, jak ta poniżej. Ja czuję się spełniona, a on...napełniony. Oboje jesteśmy szczęśliwi i codziennie, co 3h pielęgnujemy tę szczególną więź między nami. Taką, której nikt inny z nim nie wytworzy. I to dopiero jest magia, prawda?