niedziela, 3 stycznia 2016

Fat and furious

Leniwy niedzielny poranek... Yyy, to chyba nie było dzisiaj. Budziki zadzwoniły przed 8, chwila zwątpienia ("Czy ja naprawdę muszę tak wcześnie jechać na siłownię?") szybko została zmieniona w self slap ("Oglądałaś wczoraj 'Rockyego' to wiesz, że bez wyrzeczeń nie ma efektów"). Za oknem -13, ale nic to, postanowiłam o tym za dużo nie myśleć.

Michał też nie musiał zrywać się tak wcześnie, ale jednak udało mu się wstać, by zjeść ze mną śniadanie, a później wybiec do lasu na 18km. Szaleni jesteśmy? Być może. Na szczęście nie jedyni, bo na zajęcia stawiło się ponad 20 osób, a w lesie Michał spotkał również wielu... rowerzystów.

Byłam znowu na zajęciach, u tej samej dziewczyny. Tym razem się nastawiłam psychicznie, wzięłam dodatkowe leki na astmę i.... było dużo lepiej, tzn mniej odpuszczałam, nie szukałam tak bardzo swojego oddechu. Żeby uniknąć chodzenia jak robot przez najbliższe dni, po zajęciach poszłam na maty, dodatkowo się rozciągnęłam, porolowałam wałkiem i ... minął dzień, czuję (bardzo, przyznaję!) mięśnie, ale schody nie stanowią dla mnie wyzwania. Pilnowałam też, by po powrocie z zajęć nie siadać od razu, tylko sporo się pokręciłam, coś posprzątałam itd. Jezu, naprawdę brzmię jak początkująca? Well, widocznie jestem.




W ostatni dzień roku zważyłam się, z pomiarem wszystkiego. Nienawidzę tej maszyny i kocham jednocześnie. Latem wiek metaboliczny mojego organizmu wynosił 28 lat, teraz: 30... Powinien o 15 mniej! Tkanki tłuszczowej 29%! Sami widzicie, że nie wymyślam... Lekko poniżej 25% powinno być, a idealnie do 20%, ale to marzenie...

Mam co robić, ale sporo w ostatnich tygodniach poczytałam, popytałam mądrych ludzi (Dota!), odnośnie jedzenia po treningu czy między treningami i jest jasno określony cel. Redukcja. Nie bójmy się tego słowa. Muszę zredukować wagę, bo jestem najzwyczajniej w świecie za ciężka. Jednocześnie prowadzę dość aktywny tryb życia, więc nie mogę się głodzić. A w najbliższym czasie będzie więcej kardio na treningach. Musimy więc pójść na jakieś kompromisy. Zobaczymy, co będzie za 4 tygodnie, ale gdyby tak 62 kg do końca stycznia, mhm? 

Żeby nie było tak smutno, to dodam, że jutro w pracy zjem kaszę bulgur, do której dorzuciłam odrobinę miodu, gruszkę, kilka migdałów i łyżkę rodzynek... A na drugie śniadanie w pracy sałatka z pieczonych buraków z cynamonem i sezamem... Już możecie mi zazdrościć :)






Brak komentarzy:

Prześlij komentarz