W czwartek i piętek wzięłam wolne, by się wychorować. Chciałam być
mądrzejsza i nie poszłam do lekarza. Myślałam, że się wyleczę imbirem i miodem. Przez weekend było dużo lepiej i w
poniedziałek poszłam do pracy. Chwyciło mnie na nowo popołudniu.
Zasłabłam wracając z pracy. We wtorek wstałam o 5, umyłam głowę,
zrobiłam sobie śniadanie i zaparzyłam espresso w kawiarce. I padłam na
krzesło. Wiedziałam, że nie dam rady, tak mi się w głowie kręciło.
Przebrałam się ponownie w dres i wróciłam do łóżka, przedtem informując
tylko szefa, że nie dam rady.
Angina ropna. Gorączka. Okropne czopy ropne masz w gardle, dziecko - powiedziała pani doktor. I zapisała antybiotyk.
Wczoraj miałam trzeci raz w życiu gorączkę, prawie 39 stopni, bo ja naprawdę nie gorączkuję. Dziś już lepiej, na szczęście. Bo jutro muszę iść do pracy. Powiecie,
że głupio robię i że nic się nie stanie, jak nie pójdę. Właśnie, że się stanie. Jesteśmy we dwie, więc musi być min jedna. Logiczne. Gdybym miała zaplanowany od kilku miesięcy wylot do Londynu, też bym nie chciała, że moja koleżanka z pracy mnie wystawiła,
bo choruje. Jakoś się wykaraskam, tylko będę jutro i w piątek pracowała pewnie wolniej,
a przez to dłużej. Ale nic to, damy radę.
Wczoraj nie mogłam ustać kilku minut, a dziś zrobiłam sobie śniadanie (Sama!) i gardło dużo mniej boli.
Wszystko leży: nie mam kiedy i jak planować remontu i przeprowadzki, nie
mamy zamówionych fachowców, bo nie możemy się na nic zdecydować.
Bo jak się zdecydować, kiedy ja leżę i na niewiele więcej mnie stać?
Wracam do łóżka, z kolejną herbatą z miodem. A Wy trzymajcie kciuki, żebym dała radę, bo, szczerze mówiąc, nie mam innego wyjścia.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz