poniedziałek, 17 marca 2014

Trochę za wcześnie, Tato...

Tak długo się zbierałam, żeby napisać ten post, naprawdę sporo napisałam i oczywiście skasowało, wyrzuciło mnie, kiedy publikowałam...

Tata na mecie

Mój tata zmarł 23.02.


Nagle, zupełnie niespodziewanie. 


Gdy dojechałam z Michałem do domu rodziców, jeszcze go reanimowali, całą godzinę (wcześniej moja mama, do przyjazdu karetki), ani na sekundę nie drgnęło tętno. Nikomu nie dał szans. A my tylko patrzyliśmy.

64 lata, miał żyć 110 lat - nigdy nie chorował. Mors, maratończyk, kiedyś nawet triatlonista. Mam niespełna 30 lat i raz w życiu słyszałam, że ojciec kaszle, był wtedy 3 dni chory, jeden jedyny raz. Do dziś pamiętam swoje przerażenie na widok bezsilności ojca, który leżał kilka dni pod kocem, tak to niecodzienne było... Drugi raz to poczułam trzy tygodnie temu, gdy tata leżał pod kocem w salonie, a my czekaliśmy na zakład pogrzebowy.


Często chodził do lekarza, badał się bardzo regularnie, bo powtarzał, że profilaktyka jest najważniejsza. Był zdrowy. I zdrowy umarł, jak powiedział lekarz rodzinny. Na zawał, zator, nie wiemy do końca, jeden pies. A miał zdrowe serce! Badał je ostatnio 2 lata temu, wszystko było ok. Był stawiany wszędzie za wzór zdrowia.
Tata kochał sport, co niedziela morsował w Kiekrzu, zdrowo się odżywiał, a zabił go długoletni stres, związany z firmą. Są tak zwariowane czasy, tak bardzo wszyscy jesteśmy byle czym podminowani. Teraz, bardziej niż kiedykolwiek, wiem, że naprawdę nie warto.

Od śmierci taty jestem bardzo spokojna, ale nie wiem, czy to zamułka, która minie, bo przecież tak od razu nie wrzuciłabym na luz, prawda? Boję się tego momentu, kiedy minie ta zamułka i jednoczesna adrenalina - codziennie załatwiam milion rzeczy związanych z mamą i tatą, na bankach zaczynając, a na prawnikach kończąc. Bo przecież nie mama. Cieszę się, że mogę jej pomóc,a jednocześnie mam zajęcie.

Tak wielu rzeczy nie zdążyliśmy zrobić: dać mu wnuka, wystartować wspólnie
 w maratonie, wrócić do Rzymu... A teraz wszystko szlag trafił. Dosłownie wszystko.
Na szczęście mam Michała, a weekendy spędzamy u rodziców (czy już zawsze tak będę mówić?), z mamą i babcią, wszyscy siebie nawzajem potrzebujemy.

Wrzucam zdjęcie z maratończyk.pl. To był nasz rodzinny debiut w półmaratonie, w 2011 roku - biegliśmy wtedy z tatą, mamą i Michałem. Dla wszystkich pierwszy raz. 
Fajnie było.

Wybaczcie ten chaos, ale musiałam siebie kilka rzeczy wyrzucić. Tak cholernie mi go brakuje... Tych codziennych lub prawie codziennych, 2-3 minutowych rozmów telefonicznych...

 Nie wiem, jak często tu będę, w jakiej formie. Muszę się trochę pozbierać, a dopiero zaczynam wracać do codziennych, regularnych czynności.