poniedziałek, 30 grudnia 2013

Pasztet z soczewicy

Pasztet z soczewicy z żurawiną


Już prawie nie jem mięsa, ale wegetarianizm chyba mi nie grozi, skoro podjadam sporo ryb. A mięso rzucam (prawie, bo zdarza mi się zjadać) dla zdrowia, od ponad roku coraz mniej, teraz to już naprawdę rzadko, a jeśli to indyk (kurczaka nie jadłam od marca chyba). No nic, totalną masakrą jest dla mnie natomiast weganizm. Jajka to jeszcze, 
no ale sery? No way. Nie mogłabym zrezygnować. Jestem serożercą. To nie znaczy oczywiście, że nie korzystam z wegańskich przepisów, a takie znajdziecie na blogu JADŁONOMIA. Kocham ją, kocham tę dziewczynę i najfajniejszym prezentem urodzinowym os siebie samej byłoby pójść 18.01 na jej warsztaty kulinarne w Poznaniu, ale jesteśmy w najbliższych miesiącach naprawdę spłukani przez nadchodzący remont. Następnym razem nie odpuszczę ;)

Zrobiłam ten pasztet na święta, a przymierzałam się do takiego cuda od zeszłego roku. Dobrze, że poczekałam, bo ten przepis chwalą już setki ludzi ;)

Z tego przepisu wyszły mi dwie małe keksówki, które zostały bardzo szybko pożarte. Michał stwierdził, że "Smakuje jak prawdziwy pasztet", no pewnie! Kasza jaglana niesamowicie wiąże, na pewno będę częściej jej używała zamiast jaj, nie tylko ze względu na smak, ale też z powodu wartości.

PASZTET SOCZEWICOWY Z ŻURAWINĄ (z jadłonomii)

 2 szklanki ugotowanej brązowej lub zielonej soczewicy / około 200 g suchej soczewicy

1 szklanka ugotowanej kaszy jaglanej / około 100 g suchej kaszy
100 ml oleju
 4 łyżki suszonej żurawiny
2 - 3 łyżki sosu sojowego
2 liście laurowe
2 ziarna ziela angielskiego
1/2 łyżeczki cząbru
1/4 łyżeczki lubczyku
szczypta gałki muszkatołowej
sól i czarny pieprz
kilka łyżek oleju do smażenia


Przygotowanie:

  1. Cebulę pokroić w kostkę, na patelni rozgrzać olej i dodać cebulę razem z liściem laurowym zielem angielskim oraz goździkami. Smażyć na niedużym ogniu do czasu, aż cebula się zeszkli, wtedy wyjąć przyprawy i wyrzucić.
  2. Cebulę dodać do ugotowanej soczewicy razem z kaszą jaglaną, olejem, sosem sojowym, szczyptą soli i resztą przypraw. Zmiksować przy pomocy ręcznego blendera na gładką masę, spróbować i doprawić do smaku większą ilością soli, jeśli jest taka potrzeba. Dodać żurawinę i wmieszać ją łyżką w masę.
  3. Piekarnik rozgrzać do 180 stopni. Masę przełożyć do foremki, wyłożonej papierem do pieczenia, wyrównać i piec przez 40 - 45 minut. Następnie wystudzić przez całą noc w foremce, rano wyjąć pasztet z formy i podawać. 

piątek, 27 grudnia 2013

Pierwsze szycie





Kupujemy niekrojony chleb w piekarnii, bo taki jest dłużej świeży, a my chleba jemy naprawdę mało. I tak nigdy nie wyrzucamy, bo w ogóle nie wyrzucamy jedzenia, więc jak
 jest lekko czerstwy, tostujemy go po prostu. 
Miałam końcówkę i był akurat żytni, czyli z twardą skórką. Zjechał. Głęboko. 
W skrócie: zachlapałam kuchnię. Jak Michał dorwał opatrunki i wodę utlenioną z apteczki, ja zdążyłam zrobić kolejną kałużę - nie chciałam na długo przykładać chusteczki czy czegokolwiek, co było pod ręką. Skutek był natychmiastowy: poczułam, że odjeżdżam. Uwierzcie, krew nie robi na mnie dużego wrażenia, po prostu nagle dużo jej ze mnie uszło. Powtarzałam Michałowi, że i tak musimy jechać do szpitala. I tak nad tą kałużą krwi, Michał pyta "No ale poczułaś kość?"... ;) Bo przecież, skoro nie poczułaś, nic takiego się nie stało. Na szczęście palca nie ucięłam, ale poszło głęboko, na zgięciu wewnątrz i zewnątrz - będzie duża blizna.
Zdezynfekowaliśmy, zabandażowaliśmy i do szpitala? Nie. "Michał, musimy zjeść to drugie śniadanie", "Żartujesz", "Nie, teraz chwilowo zatamowałeś, więc musimy zjeść, przecież będziemy na izbie czekać 4h, jak nic".
Zjedliśmy z rozsądku i do szpitala. Wyjątkowo się udało, czekaliśmy niecałą godzinę. Michał nie wierzył w jakiekolwiek szycie (chyba wyobrażał sobie, że szyją tylko odcięte palce), a tu proszę: 2 szwy. 
Oczywiście wciąż byłam przekonana, że następnego dnia pójdę do pracy. 
Cóż, nie poszłam cały tydzień. Bo jak miałam iść, skoro nie mogłam się samodzielnie umyć, ubrać, zrobić sobie jedzenie.
Od niedzieli do czwartkowo/piątkowej nocy byłam nieprzerwanie na tabletkach przeciwbólowych, co 5-6 h. Nie będę się wdawała w szczegóły, było ostro. 
Musiałam się przestawić na bycie zależną od kogoś, co wkurza strasznie, ale z drugiej strony cieszyłam się, że nie jestem sama. Michał, mój anioł, wracał z pracy, zmywał po mnie, sprzątał, robił obiad, mył mnie i ani razu nie zamarudził. Złoty chłopak ;)
Prosiłam go tego dnia, by naostrzył nóż. Gdyby to zrobił, chyba jechałabym w dwóch kawałkach... Albo wszedłby w chleb. Ale raczej to pierwsze, bo była naprawdę końcówką i ta skórka jest bardzo twarda.

Kiedy nie spałam, uspokojona tabletkami, trochę poczytałam. Ale naprawdę nie dużo.

Ach, najgorsze: byłam tuż przed zrobieniem świątecznych pierników, lepieniem uszek and so on... Byłam zdruzgotana, ale potem pomyślałam, że trudno, nie mamy czasem wpływu, a świat się nie zawali, jeśli raz czegoś nie zrobię na święta.

W tym tygodniu jest znacznie lepiej, mogę już używać dłoni od kilku dni, np chwytając kubek z herbatą dłonią, w której mam zraniony palec. Dziś poszłam do lekarza, 
by mnie rozpruli, ale były tylko pielęgniarki i powiedziały, że jest ok, tylko wolą, 
żeby lekarz na to spojrzał, więc do poniedziałku jeszcze będę miała szwy.

I to właśnie dlatego się nie odzywałam: nie mogłam pisać lewą ręką. Już jest ok, choć pobolewa, jak mocniej napnę. I wciąż nie zginam części z paznokciem, bo tam mam właśnie szwy, ale mam nadzieję, że nie będzie z tym problemu.

Miłego weekendu!

ps. "Wszystko za życie" Krakauera": Wstrząsająca. Wciąż mi było zimno, bo jak inaczej, kiedy momentami uczestnicy wyprawy mieli tam odczuwalną -70 stopni...? 
Po jej przeczytaniu nikt nie wypowie się lekceważąca na temat "komercyjnych wypraw" na Everest, serio.Oj, jak warto przeczytać!

czwartek, 26 grudnia 2013

Aromatycznie


Kochani, 1,5 tygodnia temu okrutnie się skaleczyłam, dlatego nie mogłam tak długo pisać. Jutro opowiem, dziś nacieszmy się jeszcze świętami.

To mikołaj, którym się nawzajem obdarowaliśmy z Michałem. Znowu się nie zdublowaliśmy, to jakiś cud, że jeszcze się to nie zdarzyło. W tym roku było blisko jak nigdy. Miałam kupić "Planetę Kaukaz", ale już nigdzie nie było, a kupił ją Michał. 
Miałam kupić "Grona gniewu", ale ostatecznie wybrałam "Myszy i ludzie", a okazało się, 
że on wziął "Grona...". Nie mogę się doczekać "Światu nie mamy czego zazdrościć", Myśliwskiego, Mrożka i całej reszty, a  także wielu prezentów, których tu nie widać 
(np. Munro!), bo w tym roku chyba byliśmy oboje bardzo grzeczni - na bogato, 
od całej rodziny, wszystko trafione. Zresztą nie tylko od rodziny, ale o tym też później. 

Po późnym śniadaniu poszliśmy dziś na godzinny spacer po lesie, potem zjedliśmy obiad - karp, kapusta z grzybami, ale również gęś pieczona, którą dostaliśmy od mamy Michała. Jedzona pierwszy raz, smaczna ;) Pięknie pachnie u nas. 
A teraz... Chłodzimy wino, szykujemy miski z orzechami pistacjowymi, dolewamy sobie kompotu z suszu (w końcu z wędzoną śliwką zrobiłam i przypomniałam sobie smak dzieciństwa) i włączamy film. "Ojciec chrzestny III" dziś. Trzeba wcześniej zacząć, 
bo to długi film, a ja jutro do pracy niestety muszę iść.

Bądźmy dobrzy dla siebie, nie tylko w święta.


Do jutra! Teraz będę częściej, paluch się goi ;)


 

poniedziałek, 9 grudnia 2013

Dziewczyna z tatuażem i Ida

Dziś o 2 filmach, ale krótko, bo specjalistką od recenzji nie jestem i nie będę tego ukrywała.

Nadrobiliśmy w końcu "Dziewczynę z tatuażem" Davida Finchera na podstawie bestsellerowej powieści Stiega Larssona "Mężczyźni, którzy nienawidzą kobiet". 
Chyba naprawdę każdy, kto choćby minimalnie interesuje się literaturą i kinem, zna fabułę, więc nie będziemy się rozwodzić za dużo. Dla nas to jednak rozczarowanie. 
Książka, lekka i mało ambitna, ale jednak wciągająca i nie drażni stylistycznie tak często, jak można się po niej spodziewać, ma ponad 600 stron. Film 2,5h. Zgadzam się, 
że gdyby reżyser miał zawrzeć wszystkie ważne tematy, film musiałby trwać 6h, no ale jak mogli pominąć kwestię więzi, jaka łączyła Lisbeth i jej opiekuna prawnego? Jeśli pokazali nam go przez moment, mogli chociaż cokolwiek o tym powiedzieć, 
albo całkowicie pominąć ten wątek.

Lisbeth i Mikael to główni bohaterowie - zgadzam się, no ale opowieść jest o tym, 
jak oboje szukają prawdy o zaginionej przed laty dziewczynie. Wciąga ta historia, uczestniczymy w niej przez wiele stron. W filmie jest traktowana po macoszemu, 
brak pokazania sposobu pracy Mikaela, pominięty również wątek pracy w redakcji. 
Miałam wrażenie, że charaktery są bardzo słabe naświetlone. Poza Lisbeth, oczywiście, która była dokładnie taka, jak ją sobie wyobrażałam.
Jeśli nie czytaliście, to nie oglądajcie. Fincher rozczarował, ale i tak pozostaje wśród moich ulubionych reżyserów, tych nadal tworzących. Pozostaje nam obejrzeć szwedzką wersję filmu, która jest podobno o niebo lepsza. Znacie?

Wczoraj za to poszliśmy do Kina Muza na "Idę" Pawła Pawlikowskiego. Dawno polski film nie zrobił na mnie takiego wrażenia. Zakonnica, która tuż przed ślubami spotyka 
się ze swoją jedyną żyjącą krewną.
Odbywają podróż do korzeni, w poszukiwaniu grobów swoich przodków. Niech tyle Wam wystarczy.

Wprost mistrzowskie zdjęcia, spokój, 
który długo nie chciał mnie opuścić, no i Agata Trzebuchowska, aktorka z ulicy - dosłownie. Spotkana w kafejce, a właściwie wypatrzone przez jedną z osób, które pracowały przy filmie. Spodobała się jej twarz, mimika, 
gdy rozmawiałą chyba przez telefon. 
Na pytanie, czy chce zagrać w filmie, po prostu się zgodziła. Piękna historia, prawda? Oczywiście twarz ma niezwykłą, piękną, idealną do tej roli.
Musicie obejrzeć ten film, koniecznie. Nie lubię polskiego kina, ale to coś zupełnie nowego, również w sensie sposobu kręcenia - przenosimy się go lat 60. i czuć to w każdej sekundzie. Doskonały również jest Dawid Ogrodnik w roli drugoplanowej. Zobaczycie, ten film na długo w Was zostanie.

Apdejt: kto może, niech jutro pędzi na "Sugar Mana" do Muzy, za darmo grają. TU szczegóły.

niedziela, 1 grudnia 2013

Korzenny dżem dyniowo-pomarańczowy

Mój pierwszy dżem ;)



W zeszłym tygodniu kupiłam już pierwsze prezenty świąteczne. Oczywiście książkowe, bo to 90% prezentów, które kupuję i otrzymuję. Nudy, prawda? ;) Nie czułam do końca jeszcze tych choinek w centrach handlowych i nie ruszały mnie zapowiedzi opadów śniegu, ale zrobiło się trochę świątecznie za sprawą dżemu, który ostatnio zrobiłam. Tak,w  tym roku zabrałam się za przetwory. Teraz już nie ma odwrotu, piwnica wielkości prawie 8 m kw zobowiązuje!

Latem otrzymaliśmy od znajomego Michała z pracy 3 kg czerwonych porzeczek, 
więc zrobiłam z nich najprostszą konfiturę, którą zjedliśmy w ciągu kilku tyg. Potem było sporo zawracania głowy z mieszkaniem, więc wróciłam do tematu słoików jesienią, 
gdy pojawiła się pigwa. Zapigwowałam sporo słoików i sukcesywnie zużywam do herbaty, 
a najchętniej do owsianki, pycha! W przyszłym roku z pewnością zrobię dużo większy zapas.

Ale dżem... To naprawdę wyższa szkoła jazdy dla mnie. Zawsze się broniłam przed wekowaniem, no bo sami przyznajcie, jak to brzmi: "należy smażyć (gotować) 2-3 dni"? Że przez kilka dni jestem niewolnicą w kuchni. Dopiero doczytałam w tym roku, 
że owszem, proces trwa 2 lub 3 dni, ale po 2 godziny. Ha!
Natalia zaintrygowała mnie pomysłem dżemu dyniowo-pomarańczowego. Brzmi dobrze, prawda? Smażył się z 2 laskami cynamonu, gałką muszkatołową i w brązowym cukrze. Żałowałam, że nie mam jeszcze kardamonu, choć Michał stwierdził, że dżem jest pyszny, ale było blisko przesadzenia z przyprawami korzennymi (chciałam jeszcze gwiazdkę anyżu dorzucić), więc lepiej, że na tym poprzestałam.


KORZENNY DŻEM DYNIOWO- POMARAŃCZOWY

2-2,5 kg dyni
3 pomarańcze
skórka z 1 pomarańczy
sok z 1 pomarańczy
skórka z połowy cytryny
sok z połowy cytryny
szklanka trzcinowego cukru (lub pół na pół z białym)
cynamon (najlepiej w laskach)
łyżeczka imbiru
czubata łyżeczka gałki muszkatołowej

Dynię obrałam, pokroiłam w większą kostkę i zasypałam cukrem, żeby puściła sok. Odstawiłam na 2-3 godziny.
Wyfiletować pomarańcze (TU możecie zobaczyć naprawdę prosty sposób, 
to zajmuje kilka minut!), zetrzeć potrzebną skórkę i przygotować sok.
Wszystko dodać do dyni, zagotować i pod przykryciem gotować około 30 minut, 
aż owoce się rozpadną. Następnie zdjąć pokrywkę i gotować ok 2 godzin. 
Przykryć, dać im odpocząć i następnego dnia ponownie gotować/a raczej smażyć, bo już sporo wyparowało ponownie 1,5-2h, do czasu odpowiadającej nam konsystencji. Wyjmijcie cynamon.
Przełożyć jeszcze gorący do czystych i suchych słoików, następnie pasteryzować 
(ja zagotowałam w garnku, nalewając wody do połowy słoików, trwało to 5-7 minut od czasu zagotowania, bo wiem, że zjem je maksymalnie w ciągu 8 tyg).

Z tej porcji powinno wyjść ok 5 słoiczków 320 g. Na zdjęciu jest więcej, bo robiłam dżem 2 razy, część już zjedliśmy, część wydaliśmy ;)