niedziela, 31 sierpnia 2014

Dżem śliwkowy z kolendrą i limonką



Całe popołudnie pada, trzeba sobie szukać zajmujących rzeczy. Zrobiłam hummus do pracy, pyszny obiad z kaszy bulgur z warzywami i tofu, którego szukałam cały ranek, a potem zabrałam się za dżem. A teraz się napawam, ha!

W zeszłym roku zaczęłam zabawę z zaprawami, stanęło jedynie na dżemie dyniowo- pomarańczowym, którego inspiracją była dla mnie Natalia. Wyszedł super, zostało nam jeszcze kilka słoiczków, w sobotę wieczorem otworzyliśmy jeden z nich. Już wiem, że w tym roku zrobię trochę mniej korzenny. Minimalnie przesadziłam z gałką muszkatołową, cynamonem i imbirem.
Ale czas na inne smaki, prawda? Kilka dni temu zabrałam się za dżem śliwkowy z kolendrą 
i limonką. Przepis znalazłam tu. My naprawdę mało cukru używamy, więc ucieszyłam się, że autorka bloga również. Uznałam, że 200g cukru na 1kg owoców to nie jest dużo. Cóż, dla nas to jednak dużo za dużo. Dżem jest za słodki, ale kolendra i limonkę robią tu dobrą robotę, polecam to połączenie!

 Dlatego kupiłam kolejną porcję śliwek i dziś pobawiłam się ponownie, tym razem mniej słodko. 
Cukru dałam 80g. Znowu za dużo, za rok dam 50-60g, muszę to sobie tylko gdzieś zapisać koniecznie. Pomyśleć, że ludzie dają nawet 0,5 kg cukru na 1kg owoców - dla mnie to niepojęte! Sam owoc jest przecież bardzo słodki...

Dopiero kilka razy robiłam dżem/konfiturę, więc wciąż się uczę. Ostatnio znalazłam patent na sprawdzenie, jaką konsystencję będzie miał dżem. Nazywa się to testem zimnego talerzyka. Wkładamy ów talerzyk do zamrażalnika na kilka minut, następnie nakładamy na niego odrobinę gorącego dżemu. Po chwili już wiemy, jaki będzie dżem, gdy za jakiś czas otworzymy słoik. Ciekawe, czy się sprawdzi... ;)

Trochę zmodyfikowałam, dlatego wrzucam swój:

DŻEM ŚLIWKOWY Z KOLENDRĄ I LIMONKĄ

1kg śliwek (okrągłych, dojrzałych)
80 g cukru (to nienormalnie mało, ostrzegam)
4 łyżki posiekanej kolendry
skórka otarta z 1 limonki

Pozbywamy się pestek z umytych śliwek i zasypujemy cukrem, mieszamy, zostawiamy na ok 20-30 minut.
Po tym czasie gotujemy na średnim ogniu ok 30 minut, a potem na malutkim.
Sprawdzamy co jakiś czas, mieszamy co jakiś czas ;) Około 15 minut przed końcem dodajemy skórkę z limonki i kolendrę.


Potem już tylko pasteryzujemy. Ja robię tak: przekładam gorący dżem do suchych słoiczków, zakręcam, wkładam do szerokiego garnka tak, by się nie dotykały. Wlewam wodę do połowy wysokości słoiczków i zagotowuję. Od momentu zagotowania, trzymam na ogniu 10-15 minut, zostawiam na kilka godzin słoiki w garnku, a następnie osuszone chowam do szafek lub do piwnicy.
Zakładam, że zjemy te dżemy jeszcze w tym roku, więc uważam, że dłuższa pasteryzacja nie ma sensu. Co prawda to samo mówiłam rok temu, a teraz jemy jeszcze dżem dyniowy, ale nic się nie zepsuło ;)

A teraz zamykam oczy i wyobrażam sobie, jak w zimnym listopadzie wyciągam słoiczek mojego dżemu i dodaję 3 łyżki do porannej owsianki...




wtorek, 26 sierpnia 2014

Gdzie byłam, gdy mnie nie było

W klubie fitness!

Wpadłam, oszalałam zupełnie. Długie lata mówiłam, że to nie dla mnie, że wolę albo w domu, 
albo bieganie, albo rower, byle nie w ciasnej sali z tłumem. No i porwało mnie. Szukałam, co by tu ze sobą zrobić, skoro biegać nie mogę. Rzuciłam w pracy hasło, nowa koleżanka podchwyciła i kilka dni później poszłyśmy na pierwsze zajęcia. Nie będę mówiła, jak dostałam w tyłek, bo dostałam ostro.
Powiem tyle: jestem bardzo szczęśliwa, że coś robiłam jednak w domu, bo nie wiem, czy bym się nie poddała. Koleżanka, która nic nie robiła przez ostatnie miesiące, cierpiała w pierwszym tygodniu trochę bardziej, chociaż bolały ją trochę inne mięśnie, niż mnie. To nie znaczy, oczywiście, 
że mi było łatwo, ale cieszyłam się, że mogę zrobić więcej pompek na stepie, że daję radę ze squatami i nie odpuszczam deski.

Kiedy myślałam, że w poniedziałek (zestaw antycellutiowy, tzw ATC) dostałam w tyłek, w środę... 
w środę był SHAPE. Po 10 minutach z instruktora LAŁO SIĘ na podłogę. Nie pytajcie, co z nami. Wciąż patrzyłam na zegarek. Ale w szatni stwierdziłyśmy, że było fantastycznie. W tramwaju postanowiłam nie siadać, bo naprawdę nie wiedziałam, czy wstanę. Z przystanku szłam jak kaleka, 
a i schody do mieszkania były nie lada wyzwaniem. Nie wiedziałam jeszcze, co będzie kolejnego dnia... Powiem tylko tyle, że cieszę się, że zmusiłam się, żeby jechać rowerem do pracy, 
bo rozmasowałam tym mięśnie.
Najbardziej bolały mnie te w okolicach barków i łopatek, co tylko dowodzi, jak mam słabe ramiona 
i plecy. I wtedy pomyślałam, że poza tym jednym treningiem SHAPE, na którym  m.in używamy hantelków i okrągłych tarczy, mogłabym chociaż raz w tygodniu zrobić cokolwiek w domu na górną partię ciała. Bo jest naprawdę tragicznie. Po pierwszym tygodniu zaczęłam 1 dzień poświęcać na trening z hantalmi w domu, co dało od razu efekty.
Dzień później poszłyśmy na jogę, z której jednak nie byłyśmy zadowolone. Trochę na odpieprz prowadzona, instruktorka za dużo gada o niczym, poza tym trochę zaskakujące było dla mnie, 
że ktoś jest zdziwiony, że nie mogę zrobić jakiejś asany. Ostrzegałam, że nie jestem elastyczna, 
że mam zamknięte biodra, że problemy z kostką i kolanem, a ona jest zdziwiona i mówi, 
że to niemożliwe, żebym nie usiadła na piętach. No kurde, nie usiądę.
Tak czy inaczej, dobrze nam joga zrobiła po tym shapie.
W kolejnym tygodniu zamiast poniedziałku, poszłyśmy we wtorek na Body Art. No i się zakochałam. W zajęciach, oczywiście. Kosmos!!! Połączenie jogi, pilatesu, ćwiczeń rehabilitacyjnych i tai chi. Uśmiechałam się przez cały tydzień. To moja wielka miłość, ten body art, naprawdę. W takim układzie trochę zmieniłyśmy swój grafik zajęć na wtorki, środy i czwartki. Pasowałby piątek zamiast czwartków (zajęcia ze sztangą, na ramiona!), ale w piątek jeździmy z Michałem do mamy. Musimy pomyśleć, jak to wszystko zorganizować...
Zresztą, wraz z końcem wakacji pewnie zmieni się rozkład jazdy w klubie.

No dalej, niech ktoś zapyta o efekty!

Po 3 tygodniach ćwiczeń, wychodziliśmy gdzieś, Michał spojrzał i niezadowolony z mojego ubioru stwierdził, że wyglądam, jakbym miała spodenki po starszej siostrze. Te spodenki noszę całe lato, 
bo w inne się nie mieściłam. Lampka się zapaliła. Rzuciłam wszystko na podłogę, pobiegłam po miarę i okazało się, ze w biodrach i brzuchu mam mniej o 3 cm, od ostatniego mierzenia (ok 6 tyg)!!! 
Szybko okazało się, że mam więcej dobrych par krótkich spodenek ;)
Oczywiście te 3 tygodnie ćwiczeń nie dałyby takiego rezultatu, gdybym nie przestała jeść słodyczy na 2-3 tygodnie przed zajęciami fitness i zmniejszyła odrobinę każdą porcję jedzenia. Zresztą w tej pierwszej fazie schodzi woda i opuchlizna cukrowa, jak to nazywam.
No ale cieszymy się, prawda? Już mnie jest mniej, walczymy dalej. Odchudzać się nie mam zamiaru, bo za bardzo kocham jeść. Po prostu po raz trylionowy zmieniam nawyki i ograniczam słodycze... ;)

A jakie to miłe, gdy tak, przy minimalnym wysiłku, coś się udaje i kupuję spodnie o 1 rozmiar mniejsze, niż ostatnio... A po kilku dniach Michał mówi "Przyda Ci się do nich pasek", bo są coraz luźniejsze... ;)

No to wio, dziś dodatkowo zaczynam squat challenge, 30-dniowy. Pierwsze kilka dni nie powinny być problemem, od jakiegoś czasu robię squaty dość często, ale później...  Zobaczymy. To jedynie dodatek do regularnych treningów.

A teraz zasłużone pół piwa i spać (w dodatku małego... tak, nawet małe piwo pijemy na pół, tacy jesteśmy rozrywkowi...). Jeszcze wpis do dzienniczka. Lubię ten moment wieczorem, gdy mogę wpisać "rower, joga, fitness", bo zwykle jest "rower, joga" lub "rower, fitness". Rzadko, ale zdarza się, a będziemy to eliminować, bywa "rower" i to nie jest udany dzień. Mimo, ze nie samym sportem człowiek żyje, to jednak w przypadku mojej nadwagi takie dni nie są wskazane... Poza tym joga może trwac i choćby 20 minut, a już będę się czuła lepiej. Nie wierzysz? Spróbuj! Serio, nie żartuję.







niedziela, 24 sierpnia 2014

Wcale nie lubię robić nic


Są takie dni, gdy wszystko leci z rąk, jesteśmy naburmuszeni, na rowerze wciąż pod wiatr. 
Wtedy najlepiej smakuje pizza z mozzarellą. W ramach jakiejś odmiany rzuciłam kilka czarnych oliwek. 
Tak bardzo mi się nic dzisiaj nie chce. To okropne uczucie, które pozostawia po sobie wyrzuty sumienia, bo właściwie nic takiego dzisiaj nie zrobiłam, poza odwiedzinami kotów Liminów, którymi się opiekujemy podczas ich wakacji. Są urocze i nie mają dość zabawy, więc wędki z kurą na jej końcu właściwie nie wypuszczałam z rąk. Wyrzuty pojawią się dopiero jutro rano.

Poza tym dziś: pokroiłam i zblanszowałam też wielki gar czerwonej i zielonej papryki, cukinii oraz bakłażana, bo w tym roku postanowiłam zrobić autorskie mrożonki warzywne, które zimą wykorzystam do kaszy, leczo, mini ratatouille, albo do jakiejś tarty.
Nadrobiłam 2 dni bez internetu i odpisałam na zaległe maile, które spędzały mi trochę sen z powiek. Przeczytałam (Ze zrozumieniem, co ważne!) artykuł z włoskiej prasy codziennej (staram się 2-3 takie artykuły w tygodniu dokładnie czytać, bo mam wciąż zbyt mało do czynienia z włoskim, nad czym ubolewam okrutnie, ale są pewne plany na jesień...
Poczytałam Prousta, którego już niestety kończę, ale na szczęście przede mną jeszcze 6 części arcydzieła, które niepotrzebnie zostawiłam na czasy, gdy będę stara i zgrzybiała.
I obejrzałam z Michałem kilka odcinków "HoC".
I nic więcej dziś. To naprawdę mało na wolną niedzielę, którą poprzedziła krótka sobota - krótka 
w tym sensie, że zasnęliśmy po 22. Naprawdę. Co prawda dzień wczorajszy obfitował w odwiedziny 
u obu rodzin, w dodatku rowerowe, więc dużo kręcenia pod wiatr, sporo prac ogrodowych (Widły, 
my new love) i milion wrażeń. 

I odliczam czas do końca miesiąca, licząc, że nowy miesiąc przyniesie więcej radości, że się ogarnę jakoś i zapomnę o smutnym sierpniu.

Kawa, a po niej kolejny odcinek House of Cards.




piątek, 22 sierpnia 2014

Kocham kaszę - kasza jaglana zapiekana z owocami i orzechami



To nasz ostatni wspólny piątek, po weekendzie Michał wraca do pracy, a ja mam urlop jeszcze 
w poniedziałek.
Dlatego stwierdziłam, że trzeba coś dobrego zjeść na koniec naszego pierwszego urlopu, spędzonego w domu (mam nadzieję, że ostatniego...). Blog Marty obserwuję od dłuższego czasu. 
Na jego podstawie zwiedziłam kulinarnie Berlin i nie zawiodłam się, a jeszcze mnóstwo miejsc mam do zobaczenia, które zachwala.
Ja również uwielbiam śniadanie i uważam, że są bardzo ważne, szczególnie, gdy mamy okazję jeść je z ukochaną osobą - my z Michałem mamy taką możliwość tylko w weekendy, niestety.
Kaszę jaglaną jemy, nie przesadzając, 2-3 razy w tygodniu, więc czasem można ją zjeść w innej formie, prawda? Inne kasze też jemy, oczywiście, ale chyba najbardziej lubię właśnie jaglaną... i pęczak... Wszystkie lubię ;)
Troszkę zmodyfikowałam owoce i zamiast jagód dałam jeżyny, dzięki czemu było trochę cierpko
 i kwaśno. Ale jeżyny tez trzeba jeść, bo są bardzo krótko!
Michał polał sobie swoją porcję łyżką miodu i było ok, a ja zostałam przy cierpkich momentach ;)
Dałam też prawie całą szklankę orzechów, więc więcej, niż Marta, ale tylko dlatego, że orzechów 
w ogóle jemy dużo i trochę się zagalopowałam, łupiąc je wieczorem.
Pyszne! Nadaje się nie tylko na śniadanie, ale po prostu jako deser po lekkim obiedzie. 

Zapamiętajcie ten przepis.

Poniżej wklejam oryginalny, od Marty:


KASZA JAGLANA ZAPIEKANA Z OWOCAMI I ORZECHAMI

Potrzebujesz (na 4 osoby lub 2 głodne):

  • 1 szklanka nieugotowanej kaszy jaglanej
  • 1 łyżeczka cynamonu
  • 1/2 łyżeczki gałki muszkatołowej
  • 1/8 łyżeczki goździków w proszku (posiekałam 3 goździki)
  • 1 szklanka malin
  • 1 szklanka jagód (dałam jeżyny, ale borówki też się świetnie sprawdzą!)
  • 1/2 szklanki mieszanki orzechów (u mnie była prawie cała)
  • 1 łyżka wiórek kokosowych
  • 2 jajka
  • 2 szklanki mleka
  • 1/4 szklanki miodu
Przygotowanie śniadania jest wyjątkowo proste, jedynie dłuższy czas zajmuje pieczenie. Rozgrzej piekarnik do 175*C.
W misce zmieszaj kaszę jaglaną z przyprawami. Średniej wielkości naczynie do pieczenia nasmaruj masłem, po czym wsyp do niego kaszę. Na wierzchu ułóż owoce, orzechy i posyp wiórkami.
W drugiej misce zmieszaj jajka, mleko i miód, po czym polej mieszanką kaszę. Zamieszaj nieco łyżką, by pomiędzy kaszę wpadły owoce.
Piecz przez około godzinę.
Podawaj z jogurtem, owocami i miodem.



A teraz jedziemy na lody, dziś malaga i sorbet z nektarynek. I na wieś potem!
Miłego weekendu!


ps. Właśnie odwiedził mnie listonosz... w końcu nasiona chia dojechały! Będzie się działo! ;)




środa, 20 sierpnia 2014

Transatlantyk 2014 - podsumowanie

Ulica w Palermo - wyszłam usatysfakcjonowana z seansu, ale powinnam ostrzec, że to raczej dla italofilów. Bardzo włoski, nawet bardzo południowy, bardzo sycylijski. Pani, która zapowiadała film, powiedziała "Żywe charaktery" i takie właśnie znajdziecie w tym filmie.

52 Wtorki - sekcja Sundance jest dla mnie zawsze wyjątkowa. Porusza nie tylko ważne tematy, 
ale jest to kino, które ja po prostu bardzo lubię. W filmie zagrali naturszczycy, w co trudno uwierzyć. Tytułowe 52 wtorki, to dni, w których główna bohaterka spotyka się ze swoją mamą, która jest 
w trakcie zmiany płci. I tak kręcili ten film - aktorzy, cała ekipa filmowa, spotykała się co wtorek 
i dopiero wtedy aktorzy dostawali swoje role i zaczynali wszystko odgrywać. Chodziło o przeżywanie wszystkiego dokładnie w takiej rozciągłości czasu, jak bohaterowie filmu. Dla mnie to świetna produkcja, bardzo polecam.

Amerykańska komuna- dokument o hippisach, którzy stworzyli największą komunę w USA "The Farm". Reżyserki filmu to dwie siostry, które dziś pracują w MTV, a ogólnokrajowe, tygodniowe, spotkanie wszystkich byłych mieszkańców Farmy, jest pretekstem do stworzenia filmu i powrotu 
do korzeni. Ciekawy.

Pewnego razu na Dzikim Wschodzie - współczesny western: o miłości, o dumie, o wytrwałości. Przepiękne zdjęcia, dobra muzyka, która na długo zostaje w głowie, bardzo dobry Korkmaz Arslan. Jeśli będzie mieć okazji, obejrzyjcie koniecznie.

Ostatnia wspinaczka- zaznaczmy od razu, że jestem z innej bajki. Michał szukał dla mnie włoskich filmów i sundance, a ja dla niego o zimnie, o wspinaczce, o przekraczaniu granic swojego ciała. 
Nie znaczy to, ze on nie lubi tych szukanych dla mnie i na odwrót. Po prostu zawsze w ten sposób sprawiamy sobie przyjemność ;) Lubię filmy o ludziach gór, o wszystkich tych wielkich i mniejszych ekspedycjach, ale... wiem, że ze względu na problemy zdrowotne (astma, zakrzepica), nigdy nie będę miała okazji wejść na MB czy ME. Nie żebym bardzo chciała spać w śniegu... Po takich seansach jest mi zimno, przez cały film zakrywam usta i takietam babskie.
 Bo to niemożliwe, żeby oni nie spadli, po prostu. Ale lubię, to takie kino przygodowe dla mnie. 
  A Ostatnia wspinaczka jest bardzo lekkim filmem z tego nurtu, jednak dość przyjemnym.

Rzymska Aureola - dla mnie mało ciekawy, bardziej doceniam, niż lubię. 
Chciałabym się zżyć z bohaterami, a reżyser mi na to nie pozwolił. Oczywiście mam swojego ulubionego bohatera - Człowiek od palm skradł moje serce absolutnie. Film opowiada o życiu mieszkańców przy ogromnej obwodnicy w Rzymie. I jest w nim dużo symboli, ale mnie nie poruszył. Doceniło go jury 70. Międzynarodowego Festiwalu Festiwalu w Wenecji, przyznając mu Złotego Lwa - było to pierwsze od 15 lat zwycięstwo Włochów na tym festiwalu.
Cóż, widocznie się nie znam.



Jan A.P. Kaczmarek robi świetną robotę i jestem co roku szczęśliwa, że tu mieszkam. 
W lipcu co prawda żałuję, że nie mieszkam we Wrocławiu (Bo Nowe Horyzonty!), a jesienią,
 że w Bieszczadach, cały rok marzę o Ligurii... ale to są inne sprawy zupełnie, nie na dziś.

Dziękuję za kolejny Transatlantyk, do zobaczenia za rok. I proszę, proszę, nie rezygnujcie 
nigdy z sekcji Sundance. 

Dziś ruszamy z drugą serią House Of Cards, kto jeszcze nie widział, ten trąba!

poniedziałek, 18 sierpnia 2014

Czasem musisz odpuścić

I'm old and I like it

Czasem/często/ostatnio* jest tak, że nie chce się żyć. A potem wygadasz się pewnego wieczoru komuś, kogo prawie nie znasz, choć wydaje się, jakbyś znał od 100 lat, odświeżysz znajomość, na której Ci baaardzo zależy, znajdziesz sobie nowy cel(e): koniec z głupimi myślami, wkrótce weekend w Karpaczu! Muszę iść z kotem do weterynarza! Trzeba ją/jego zaprosić na dobry obiad! Jest jeszcze tyle dobrych rzeczy do ugotowania!
Następnego dnia się budzisz i stwierdzasz, że koniec z mazaniem się, musisz wziąć 

się w garść.
No to wstaliśmy. Michał zrobił szybki trening po przebudzeniu -  10 km biegu, 
ja pojogowałam 40 minut, uśmiechając się przez cały czas. Do końca dnia czułam rozciągnięte pachy. Następnie wspólne zjedliśmy niespieszne śniadanie z pysznym espresso na koniec. Jedyną i właściwą kawą.

Pizza anchois/mozzarella

Nie zdążyliśmy wspólnie upiec chleba -  on jutro wraca do pracy, a chlebem zajmę się ja, ale potem sporo czytaliśmy, długo bawiliśmy się z kotami nową wędką, na końcu której jest wielka kudłata mysz.
Przesadziłam w końcu bazylię i kolendrę, a dzień zwieńczyliśmy późnym obiadem 

i winem. Troszkę przypaliłam, ale pizza była i tak doskonała - jedna część z mozzarellą, 
a druga z anchois. Mruczeliśmy oboje, jedząc.





A potem Michał rozkroił kozi ser. Mhm, za czereśnie i kozi ser mogę się
oddać, serio.
Skończyliśmy Mad Mana, to już część IV, dopiliśmy wino, a teraz czas spać. Jutro też będzie dzień.


A Ty, co dziś dla siebie dobrego zrobiłeś?





*niepotrzebne skreślić

piątek, 15 sierpnia 2014

Buro burger - Mixtura w Pasażu Apollo, 1000% vege

Mixtura

Transatlantyk się skończył. Do niego jeszcze wrócę.
Między filmami jedliśmy - jakoś trzeba spożytkować czas, prawda?

Udało się dotrzeć do wspomnianej wcześniej Mixtury w Pasażu Apollo, wegetariańskiej knajpki, otwartej kilka miesięcy temu w Poznaniu. Nawet ser mają wegański. Są zawsze 2 burgery do wyboru: Jaglak, Buro i Wiośniak. wybraliśmy z burakiem. Wiem, że nie powinnam porównywać z najlepszymi burgerami na świecie ze Złego Mięsa we Wrocławiu (jeszcze o nich napiszę!), ale jednak nie dorównują, no. Oceniam go na 4, więc i tak bardzo wysoko, bo był rzeczywiście bardzo smaczny, ale za dużo musztardy i ogórków kiszonych, zdecydowanie za bardzo dominują. Troszkę też za cienki sam kotlet z buraka. Byłoby też lepiej, gdyby Mixtura popracowała nad bułkami, są zbyt kruche, 
zbyt chrupiące, niestety do burgerów powinny być troszkę bardziej miękkie. A może zaczną kiedyś u siebie je wypiekać? Wtedy byłby kosmos ;) Dodam tylko, że np. w Złym Mięsie sami robią bułki i są naprawdę super.


Burger Buro

Ale bardzo się najadłam (XL kosztuje 13zł), na pewno tam wrócimy, bo tak czy inaczej warto, poza tym trzeba innych rzeczy spróbować, a jednak Wypas jest trochę droższy, nie na naszą kieszeń, jeśli mielibyśmy częściej jeść poza domem.
Trzeba też wspomnieć o świetnej kawie (doppio za 6zł). Miejsce lokalu też jest idealne dla nas, bo bardzo blisko Kina Muza, więc jest dobrą alternatywą obiadową w dzień kinowy.

Zanim jednak zjedliśmy buro, w domu był obiad i moje ulubione risotto - z kurkami właśnie lubię najbardziej. Przepis w linku, niezawodna Kwestia Smaku. Zdjęcie kiepskie, ale zdjęcie sobie chyba sprawę z tego, że risotto do najbardziej fotogenicznych dań nie należy?
Możecie mi uwierzyć na słowo, jakie było to pyszne, a ile radości daje taki drobiazg, 
że wychodzę na balkon, by zerwać gałązkę rozmarynu z doniczki, by potem dodać ją do obiadu... ;)
Risotto z kurkami


Mam jakiś dołujący czas znowu, więc wsiadamy na rowery i jedziemy do mamy. 
A po drodze Lody Tradycyjne na 27.Grudnia. W lipcu i sierpniu byłam tam co drugi dzień... Można zbankrutować, jedząc lody?

Miłego weekendu.






wtorek, 12 sierpnia 2014

Wypas w czasie Transatlantyku

Wypas na Jackowskiego 38


 Wczoraj rozpoczęliśmy urlop. Pojechaliśmy do kina po bilety na Transatlantyk
gdzie zderzyliśmy się ze smutną festiwalową rzeczywistością. Na wybrane przez nas seanse brak miejsc. Postanowiliśmy w takim razie odwiedzić urzędy i inne przyjemne instytucje, by coś mieć z głowy.
Zaopatrzyliśmy się w bilety na kolejny dzień i pojechaliśmy na obiad do Wypasu
gdzie oszalałam ze szczęścia, jedząc pieczonego bakłażana z kuskusem, migdałami, rodzynkami i miętą, do tego była sałatka z cieciorki, a na deser tapioka z mango. Popijaliśmy wszystko pietruszkową lemoniadą. A wszystko było podane na jadalnym orkiszowym talerzu. Jest dość drogo (główne danie 23 zł, deser 8, lemoniada 9), 
ale najadałam się, a mam spore możliwości. Wrócimy na pewno, było pysznie, 
no i jest 100% vegan. Dziś lub jutro odwiedzimy drugą knajpę, do której też mieliśmy już dawno zajrzeć, również wege - Mixtura. Byłam tam na chwilę wczoraj, by zerknąć na menu i ich burgery wyglądają niezwykle obiecująco.

Jaki plan filmowy na dziś? Ulica w Palermo i 52 wtorki. Życzmy sobie przyjemności. Jemy pysznie i planujemy kolejne seanse

Jaglanka z jagodami



niedziela, 10 sierpnia 2014

Joga

O jodze myślałam poważnie od końca zeszłego roku. Głównie z powodu stresu w pracy, ale też żeby coś robić, skoro biegać nie mogę.
Pod koniec lutego zmarł ojciec, a przyczyną jego zawału był właśnie stres. Kilka dni po pogrzebie zaczęłam szukać. Z końcem marca zaczęłam moje pierwsze zajęcia. 
Anita wprowadziła mnie w jogę sivanandę, z elementami hatha jogi. Wpadłam po pierwszych zajęciach. Byłam taka szczęśliwa, że czuję mięśnie, ale jednocześnie jakiś luz w całym ciele. Spałam spokojniej nie tylko w poniedziałki, po jodze. 
Joga w klubie na osiedlu ma przerwę w okresie wakacyjnym, ale jesienią wracamy, 
Anita obiecuje ;)

Newsweek z Majką ;)

A w wakacje coś trzeba było ze sobą począć. Skoro miałam już matę, skoro ćwiczyłam 2-3 razy w tygodniu w domu, sama. I nagle sobie przypomniałam o Jodze Przy Fontannie. Ulla organizuje to przecież od kilku lat! Spotykamy się w niedziele o 9:00 w parku pod operą. Nie zawsze jestem, ale jak jestem, to jest super!
Na pierwszych zajęciach było ponad 300 osób! I nawet w Newsweeku o tym pisali, 
i nawet był krótki wywiad ze mną... Kto czytał, ten wie. 
W międzyczasie były jeszcze programy z Basią Lipską, którymi na poważnie zajmę 
się teraz, kiedy mam urlop. Bo w tym roku nigdzie nie wyjeżdżamy.
Czytam o jodze codziennie, oglądam kolejne asany i marzę, że kiedyś to wszystko zrobię, ale staram się też podchodzić do tego na spokojnie. Joga to nie tylko wygibasy, 
to naprawdę styl życia, jakiś większy dystans do wszystkiego wokół nas.
Jestem spokojniejsza, odkąd ćwiczę, ale jeszcze nie tak, jakbym chciała. 
Wciąż się pilnuję, jeśli chodzi o właściwą postawę - w pracy, w domu, na rowerze, podczas obiadu. Musicie wiedzieć, że nigdy do elastycznych nie należałam, 
więc jest to wszystko dla mnie niezwykle trudne. Nie poddaję się, stopniowo zwiększam swoją elastyczność i zakres ruchu, pogłębiam skłony, widzę niemal każdego tygodnia poprawę.
Sprawia mi to ogromną frajdę, serio! Ta cała praca nad oddechem, miarowy, równy oddech ujjayi, który mnie uspokaja.

Ćwiczycie?





niedziela, 3 sierpnia 2014

KUKBUK: Crumble z cukinią i orzechową kruszonką

Ojoj, gdzie się podziewałam przez ponad miesiąc?
Sporo ciekawych rzeczy robiłam, jest mnie mniej, a o to nam chwilowo chodzi ;) O tym, co mnie wciągnęło, będzie jeszcze w tym tygodniu.

Póki co, podzielę się dzisiejszym obiadem. KUKBUK nr 10, a w nim prosto z bloga ongolala przepis na:


CRUMBLE Z CUKINIĄ I ORZECHOWĄ KRUSZONKĄ

farsz:
0,5 kg cukinii
1 duża szalotka
1 łyżeczka świeżego majeranku (dałam 3 suszonego)
2 ząbki czosnku
125 g sera ricotta (czyli pół opakowania)
kminek i pieprz do smaku

kruszonka:
5 g siemienia lnianego (dałam 4 łyżeczki)
80 g orzechów włoskich (dałam 120)
80 g zimnego masła
80 g mąki kukurydzianej
sól i pieprz do smaku
50 g parmezanu (dałam żółtego...)


Cukinię umuj, osusz i zetrzyj na dużych oczkach tarki. Posiekaj szalotkę i z majerankiem wrzuć do cukinii.

Dodaj wyciśnięty czosnek i ser ricotta i wymieszaj dokładnie. Wiem, już jest pysznie...
Dodaj kminku i pieprzu.
Do wysmarowanej masłem i oprószonej mąką kukurydzianą formy przełóż farsz.

Siemię lniane upraż na suchej patelni, a po przestudzeniu rozbij w moździerzu. Orzechy włoskie upraż również na suchej patelni, a następnie posiekaj na drobne kawałki.
Masło kroimy w kostkę, połącz je z mąką i przyprawami i rozetrzyj palcami na okruchy.
Dodaj starty ser oraz orzechy i wymieszaj do połączenia skłądników. Rozkrusz całośc na masie z cukinii.
Piecz ok 30 minut w temp 180 stopni.





PYCHA, powiedział Michał. 

Książka i spać. Obiecuję szybko wrócić.

Miłego tygodnia!