piątek, 29 grudnia 2017

#5 Niedzielne obiadki: Buddah bowl

Dawno nie było mojego ulubionego cyklu. Wracamy z nim! 

Zapragnęłam zrobić coś wyjątkowego na obiad. To nie jest takie proste od 5 miesięcy, ale udaje się średnio raz w tygodniu i czujemy się wtedy jak w niedzielę, choć nie zawsze ten obiad w niedzielę wypada. Wszystko zależy od poziomu wyspania i miliona innych rzeczy. Chciałam trochę wyczyścić lodówkę, trochę zrobić wrażenie, ale przede wszystkim zjeść zdrowo i niecodziennie.



Mieliśmy bardzo dojrzałe awokado, makaron gryczany Soba, któremu zbliżał się termin ważności, ser halloumi, który od dawna zalegał w lodówce, a który uwielbiamy. Dzień wcześniej namoczyłam cieciorkę, po ugotowaniu z części zrobiłam hummus, a odrobinę przyprawiłam wędzoną papryką i podałam w takiej odsłonie, by trochę chrupało. Kilka godzin wcześniej namoczyłam też garść grzybów z zeszłorocznych zbiorów i krótko ugotowałam. Do hummusu pocięłam w słupki seler naciowy i marchewkę, które też zalegały w lodówce. Halloumi zgrillowałam na patelni, jest tak pyszny, że w ogóle go nie przyprawiamy. Ugotowałam sobę, ułożyłam wszystko na liściach sałaty, posypałam resztką natki pietruszki. Polałam całość oliwą, bo na dressing nie wystarczyło mi już kreatywności. Chciałam jeszcze rozgnieść ugotowanego batata i wymieszać z makaronem jako sos, ale zabrakło batata, niestety. 

Było pysznie!!! W buddah bowl chodzi głównie o to, by były różne faktury, coś ciepłego, coś zimnego, jakaś pasta/miazga/paćka, ale i coś chrupiącego, coś miękkiego i coś twardego. Białko, węglowodany, warzywo. No po prostu cała piramida żywienia. Wiem, że to nie wygląda na kaloryczny posiłek, ale zapewniam, że wszyscy się najedli. Halloumi jest tłuściutki, awokado było bardzo duże, porcja makaronu i cieciorki (plus hummus!) też zrobiła swoje. Będę powtarzać, ale chyba odejmę 1-2 składniki, bo trochę za dużo roboty było, również z nakładaniem na talerze, żeby każdy miał trochę ciepłe. Może po prostu przesadziłam z zamiarami.



środa, 20 grudnia 2017

Powrót

Muszę mieć dużo siły, żeby za nim nadążyć. Jest naprawdę bardzo aktywny i ruchliwy i tylko czekamy, co będzie, gdy wstanie i ruszy przed siebie... Nie chcę być mamą, która nie ma siły, która jest stale zmęczona, która narzeka na swoje ruchliwe dziecko. Chcę mu towarzyszyć, dotrzymywać kroku. Dlatego gdy tylko skończył 3 miesiące i dostałam zielone światło od ginekologa oraz fizjoterapeuty, wróciłam do aktywności*. Wszystko powoli, niezbyt regularnie, ale się ruszam. Wszystko zależy od tego, czy przespaliśmy noc, czy ząbkowanie zaczyna się już w dzień, czy mam siłę na cokolwiek poza zrobieniem obiadu i milionem czynności w związku z macierzyństwem. 





Pilates i zdrowy kręgosłup dwa razy w tygodniu ratują trochę statystyki, a ja mam wychodne wieczorami na godzinkę zajęć. To nie żadne pitu pitu, ale porządny wycisk w grupie 3-osobowej. 


Do tego joga w domu, staram się choć 2-3 razy w tygodniu na 15-20 minut wskoczyć na matę. To naprawdę ratuje dzień, choćby był bardzo do dupy. Staram się jogę praktykować, gdy on śpi, żeby się przyłożyć. No i traktuję to jako chwilę dla siebie, zależy mi na skupieniu, relaksie, na długiej i porządnej savasanie. Póki nie raczkuje i ma regularne, choć krótkie drzemki, jest to możliwe. Ale zanim go ukołyszę, musze rozłożyć matę i wszystko przygotować. Organizacja i logistyka to podstawa. Teraz to wiem bardziej, niż kiedykolwiek wcześniej.



Czasem ćwiczę też jakiś Skalpel z Chodakowską, ale to „czasem” oznacza, że udało mi się na razie kilka razy po 25 minut. Chwilowo nie ma opcji, żeby wytrwać całą 1h ciurkiem, głównie ze względu na Janka, który jednak wymaga uwagi, ale już coraz dłużej bawi się sam. Wciąż żyjemy w 2-godzinnym systemie. Karmię co 2h, potem on ma 1h aktywności, następnie usypiam go ok 10 minut i śpi 20-40 minut. I tak w kółko. W nocy dłużej. 

Jak widać, do prawdziwych treningów jeszcze daleko, ale cieszę się z każdych 15 minut aktywności fizycznej. Bo to wcale nie jest takie proste przy dziecku, choć trudno mi było w to uwierzyć, zanim urodziłam. To znaczy, nie wierzyłam, że będę aż tak zaabsorbowana.



*również dlatego, że przeszkadzają mi 4 kg, które zostały z ciążowych 14.

środa, 29 listopada 2017

Halo, to ja!

Czy ktoś tu jeszcze zagląda? Poważnie zastanawiam się nad dalszym prowadzeniem bloga. Odkąd zostałam mamą, kompletnie brak mi czasu na wypełnienie tej przestrzeni w internecie. Nawet jak mam chwilę, by coś dla Was napisać, dochodzę do wniosku, że to bez sensu. Moje życie kręci się wokół skoków rozwojowych, ząbkowania czy koloru kupy. Naprawdę. Przez najbliższe miesiące się to raczej nie zmieni, więc nie widzę sensu pisać Wam, co u mnie. Później powinno być już łatwo. Tfu, przepraszam, łatwiej. 

W listopadzie jednak coś drgnęło, przyznaję. Postanowiłam, że muszę zacząć wychodzić z domu, bo zwariuję. Dla dobra mojego i Michała. Dwa razy w tygodniu chodzę na pilates lub zdrowy kręgosłup. Okazało się, że 5 minut spacerkiem od domu ktoś prowadzi zajęcia na tej zatęchłej wsi. Cudownie. Czuję się, jak spuszczona ze smyczy, gdy wychodzę :) ale tez nie przedłużam, bo zajęcia są wieczorami, a o tej porze dnia dziecko jest trochę trudniejsze, więc łatwiej, gdy są dwie osoby do noszenia i śpiewania. 

Fizjoterapeuta i ginekolog dali zielone światło do ćwiczeń (miałam lekki rozstęp mięśnia prostego brzucha), więc zapisałam się od razu na te zajęcia. Szczególnie, że zaczęłam czuć kręgosłup. Co poza tym? Joga 3-4 razy w tygodniu po 15-20 minut. I udaje mi się trochę ćwiczyć, ale dopiero zaczynam, jakieś squaty, delikatne podskoki, coś z Chodakowską... Jest trudno, jak cholera. Ale nie tak źle, jak się spodziewałam. Chciałabym do końca stycznia zrobić te moje 10 pompek :) Ale nie wiem, czy to jest realne. Czuję się silna, jak nigdy dotąd, jednak nie ma to dużego odzwierciedlenia w moich mięśniach. Daję sobie czas, jak nigdy wcześniej. Bo, jak nigdy wcześniej, mam dużo luzu.

Najłatwiej nie jest, bo Janek pięknie przesypia noce (chyba, że ząbkuje), więc w dzień jest dość aktywny. Choć karmię co 2h, między karmieniami śpi 20-30 minut. To niewiele, by coś zrobić. Więc często ćwiczę z nim, co jakiś czas przerywając. Wolę tak, niż nie robić nic. 


poniedziałek, 27 listopada 2017

Co czytałam we wrześniu i październiku

Mocno się zastanawiam nad dalszym prowadzeniem tego bloga. Widzę, że zaglądacie, ale... nie mam o czym szczególnym pisać. Serio. Zajmuję się dzieckiem i czytam, co umożliwia mi karmienie piersią i kindle, do którego się przekonałam przy dziecku właśnie. Poniżej skrót tego, co przeczytałam we wrześniu i październiku.


"Witajcie w raju. Reportaże o przemyśle turystycznym" Jennie Dielemans


Podróżując, wybieram zawsze wyjazdy na własną rękę. Nie bawi mnie urlop spędzany przy basenie hotelowym itd. A po lekturze tych reportaży - jeszcze bardziej. Bardzo smutne jest to, jak niewiele zastanawiamy się nad tym, w jaki sposób powstają kurorty, hotele i kto jest ich właścicielem, czyli do czyjej kieszeni wpływają pieniądze, które zostawiają turyści. Nie myślmy, że do lokalnej społeczności... 



"Nawiedzony dom. Opowiadania zebrane" Virginii Woolf

Część opowiadań wybitna, część nudna. Może to zły czas i muszę do nich powrócić kiedyś? Nie zachwyciły mnie tak, jak się tego spodziewałam.


"Most na rzece Kwai" Pierre Boulle

Teoretycznie jest to opowieść o jeńcach brytyjskich i wrednym japońskim pułkowniku. Ale tylko teoretycznie, bo najciekawszy jest tu aspekt psychologiczny. Bardzo interesująca. Polecam!


"13 pięter" Filipa Springera

Jakie mogą być opowieści o polskim budownictwie? Nudne, rzecz jasna. Ale nie w przypadku Filipa Springera. Bardzo polecam, szczególnie tym, którzy zamierzają wziąć kredyt mieszkaniowy, ale nie tylko. Poruszające, gorzkie, wszystkie niezwykle przejmujące.


"Sklepy cynamonowe" Bruno Schulza

Absolutnie przepiękny język, pachnie dzieciństwem. 



"Szklany klosz" S. Plath 

To jedna z tych książek, które zawsze czekały w jakiejś kolejce. Niepotrzebnie. Przeczytajcie koniecznie!



"Sława i chwała" Jarosława Iwaszkiewicza


Październik należał do tej powieści. 
Od lat kocham Iwaszkiewicza, jego opowiadania mogę czytać bez przerwy. Trudno mi powiedzieć, dlaczego tak długo leżała na półce "Sława i chwała".
Arcydzieło. Jedna z najlepszych książek, jakie w życiu przeczytałam. Przemijanie tak opisuje Iwaszkiewicz, że to aż boli.
Cudowna panorama społeczeństwa. Bardzo polecam, to prawdziwie piękna literatura.



"Jaglany detoks" Marka Zaremby

Ciekawe kompendium wiedzy na temat zdrowego odżywiania poprzez oczyszczanie i zachowanie równowagi kwasowo-zasadowej. 
Myślałam, że dużo wiem o kaszy jaglanej, a wyciągnęłam kolejne ciekawostki z tej książki.
Fragmenty o bogu oraz sugerowanie, że joga to dzieło szatana (nie dosłownie) i podobne dywagacje ominęłam szerokim łukiem.



wtorek, 19 września 2017

Co czytałam w sierpniu

 W lipcu nie przeczytałam nic. Zaczęłam m.in "Dzieci z Bullerbyn" i coś jeszcze, ale poziom rozkojarzenia był tak wysoki, że nie byłam w stanie zrobić wiele. Szczególnie, że byliśmy w trakcie przeprowadzki, tuż po niej właściwie nie miałam przez 2-3 tygodnie swojego kąta do czytania (w łóżku nie mogłam czytać od połowy ciąży ze względu na plecy)... Ale głównym powodem było zbliżające się rozwiązanie ciąży.


"Dzieci z Bullerbyn" A. Lindgren

Dostałam tę książkę w prezencie od przyjaciół, oczekując na poród pierwszego dziecka. Czytałam w ciąży, ale kończyłam czytając już na głos noworodkowi. Wspaniały powrót do jednej z ulubionych lektur mojego dzieciństwa. Mam nadzieję, że mojemu dziecku również się spodoba.



 "W oczekiwaniu na dziecko" H. Murkoff, S. Mazel

Bardzo pomocna, szczególnie gdy spodziewamy się pierwszego dziecka. Czytałam ją prawie przez całą ciążę, a skończyłam kilka dni po urodzeniu (osobny rozdział jest poświęcony połogowi); pożyczyła mi ją siostra Michała. Bardzo polecam wszystkim oczekującym pierworodnego.


"Dzień Szakala" F. Forsythe


O zamachu na Charlesa de Gaulle'a. Fikcyjnym, jednak wystarczyło kilka faktów w tej
fikcyjnej opowieści, żebyśmy mieli wrażenie, że czytamy o czymś, co rzeczywiście miało miejsce. Świetnie poprowadzone.
Do ostatnich stron czytałam z zapartym tchem. Bardzo dobre, bardzo polecam




"Chleb na wody płynące" I. Shawa

Wracam do tej książki mniej więcej co 3-4 lata. Znam ją już doskonale, wiem, co będzie dalej, a jednak nie potrafię się oderwać za każdym razem, gdy do niej sięgam.
Wspaniała opowieść o tym, jak nasz odruch dobroci potrafi wywrócić nasze życie do góry nogami. Sporo refleksji, bardzo polecam. Mam ogromną ochotę wrócić do pozostałych jego książek, których mam bardzo dużo w domu.




"Sobota" I. McEwana

McEwan raczej nie rozczarowuje. W każdej jego powieści czytamy o dramacie człowieka i z ogromnym zainteresowaniem śledzimy, w jaki sposób doszło do tych zdarzeń. Podczas czytania jego książek, mam wrażenie, że się za mną snują. Nawet, gdy nie czytam, są ze mną obecnie. Kilka jego książek mi jeszcze zostało na półce do nadrobienia i cieszę się, że mam je pod ręką (zasługa dużej bibliotek mojej mamy), że mogę je sobie dawkować.

wtorek, 15 sierpnia 2017

Miłość

Przeżyłam dwa porody. Miałam wskazanie do cesarskiego cięcia, jednak zdecydowałam się na poród naturalny. Na porodówkę trafiłam z częstymi skurczami i zerowym rozwarciem. Postanowiłam o nie powalczyć. W ciągu 7h udało się uzyskać 10 cm i były już nawet skurcze parte. Były też okrzyki "Poród na czwórce!", zbiegli się ludzie, była przygotowana lampa dla noworodka, słowem: wszystko. 
Nagle usłyszałam szepty i ktoś pobiegł po lekarza. W ciągu trzech minut odbyło się badanie i krótka rozmowa z lekarzem oraz decyzja o cesarskim cięciu. Najważniejsze było zdrowie i życie dziecka. No i bieg na salę operacyjną. Do dziś mi się w głowie kręci, gdy przypomnę sobie, jak szybko jechałam na łóżku korytarzami. Musieliśmy się wszyscy bardzo spieszyć... 




Gdy usłyszałam płacz dziecka gdzieś w sali obok, pomyślałam, że miło, że ktoś obok mnie też rodzi, w tej samej chwili. Wtedy lekarze i położne zaczęli dopytywać "Kogo mamy?!", ktoś odpowiedział "Chłopca mamy!". Cisza. Spojrzeli na mnie i powtórzyli "Chłopca mamy, gratulujemy pani syna!". Odpowiedziałam natychmiast, naćpana lekami, znieczuleniem i wyczerpana kilkugodzinnym porodem "To nie moje dziecko. Miałam mieć córkę". Cisza, wymienili spojrzenia i dodali "Ma pani syna, urodziła pani chłopca". Odpowiedziałam "Ale sami potwierdzaliście, że dziewczynka". I wtedy zaczęłam się głośno śmiać. Przynieśli mi go, przytulili do policzka i wszystko przestało być ważne poza tym, że urodziłam zdrowe dziecko. Mimo to jeszcze przez kilka dni nie miał imienia, a ja zwracałam się do niego jak do córki. Miała być Janka, po babci, która zmarła w lutym. Postanowiliśmy, że skoro taki z niego żartowniś od urodzenia, dostanie jednak to imię po babci. Został Janek.




Za nami pierwsze wspólne trzy tygodnie. Dwa tygodnie były absolutnie i bezbłędnie cudowne, ale miałam w pamięci słowa położnej ze szkoły rodzenia. Mówiła o tym, by się nie przyzwyczajać do śpiącego maleństwa w pierwszych dwóch tygodniach, bo dopiero w kolejnym dziecko "ogarnia się" na świecie i zaczyna być bardziej aktywne. I dokładnie tak było. Ale i tak nie narzekam, bo w nocy wstaję co 3-4h, dziecko nie marudzi, nie grymasi, tylko po karmieniu natychmiast zasypia. A ja z nim. W dzień jest bardziej aktywne, ale to dobrze, bo zapewnia nam sen w nocy. Oczywiście wiem, że nie ma co się przyzwyczajać i za wcześnie, by mówić o jakiejś rutynie, ale chwilowo jest naprawdę ok. W tym trzecim tygodniu życia u mnie hormony zaczęły szaleć, więc mam za sobą już kilka kryzysów, ale na szczęście szybko mijają. To już połowa połogu, więc wszystko powinno się zacząć stabilizować. Również emocjonalnie. Nie ukrywam, że taki płacz (na przemian ze szczęścia i z rozdrażnienia) jest dość wykańczający, również dla najbliższego otoczenia, które jednak i tak spisuje się na medal.




Przed nami największa przygoda życia, najdłuższy maraton, ten najpiękniejszy. Wiem, że będzie niejedna chwila, gdy poczujemy zmęczenie, ale zapewniam, że jeszcze nigdy nie byliśmy tak szczęśliwi, jak jesteśmy teraz. Jest naprawdę pięknie i magicznie. I to nie do uwierzenia, że ten młody człowiek, mieszanka naszych genów, codziennie się zmienia. Każdego dnia inaczej patrzy i się rusza. Pure magic. A najprzyjemniejsze są oczywiście chwile po karmieniu, jak ta poniżej. Ja czuję się spełniona, a on...napełniony. Oboje jesteśmy szczęśliwi i codziennie, co 3h pielęgnujemy tę szczególną więź między nami. Taką, której nikt inny z nim nie wytworzy. I to dopiero jest magia, prawda?




niedziela, 13 sierpnia 2017

Co czytałam w kwietniu, maju i czerwcu

Czytałam mniej w ostatnich miesiącach ciąży, trochę przez historie szpitalne, a trochę przez to, że nagle czas zaczął nam jeszcze bardziej spieprzać. Nie ukrywam też, że jedna z lektur była jak trzy, ale o tym przeczytacie poniżej.



Dziewczyna z perłą Tracy Chevalier 

Do czytania na raz, chociaż akcja jakaś rozrywkowa i bardzo szybka nie jest, to lektura wciąga. Z chęcią obejrzę film, którego jestem ciekawa, bo w książce tempo jest bardzo mi odpowiadające. 


Uciekinier Kena Folletta

Drugie podejście do Folletta. Dużo lepiej, choć czuję, że stać go na więcej. Mimo, że do bólu przewidywalna ta książka, to czyta się ją z zapartym tchem i z przyjemnością. 

Trzydziestka Mike Gayla

To w moim przypadku powrót, bo już kiedyś czytałam tę książkę. Byłam wtedy jakieś 10 lat młodsza i bawiła mnie dużo bardziej. Teraz jestem po 30stce i trochę zwietrzały te żarty. Ale można się rozerwać, więc po jakiejś cięższej lekturze, jak nic innego nie będzie pod ręką...

Morderstwo to nic trudnego Agathy Christie

Och, byłam tak blisko tym razem odkrycia mordercy i znowu się nie udało!
Dobrze się czytało, choć finał dość przesłodzony, czego bardzo nie lubię. Ale co Christie, to Christie, if you know what I mean :)




Hygge. Klucz do szczęścia Meika Wikinga

Kilka ciekawostek dotyczących mieszkańców najszczęśliwszego kraju na świecie, czyli Danii. I tyle. Bo jakoś mnie nie przekonał ich klucz do szczęścia. To nic ponad umiejętność radości ze spędzania razem czasu i mnóstwo innych rzeczy, które robię niemal każdego dnia.

Kieszonkowy atlas kobiet Sylwii Chutnik


Mimo że smutna opowieść o wykluczonych, to bardzo trudno się od niej oderwać.
O tak, chcę więcej Chutnik! Zupełnie nie rozumiem, jak to się stało, że wcześniej jej nie czytałam, choć uwielbiam od tak dawna!


Samotny dom Agathy Christie

Nieoczekiwanie zupełnie ta pozycja stała się jedną z moich ulubionych tej autorki. Zakończenie mnie zupełnie zdumiało, wciąż nie udaje mi się rozwiązać zagadki przed obwieszczeniem zakończenia przez Poirot.

Kapelusz cały w czereśniach Oriany Fallaci


To właśnie ta książka, o której pisałam na początku. 820 stron sagi rodziny Fallaci, prawie
żadnych dialogów. Ależ to się czytało! Choć musiałam robić przerwy, nawet i kilkudniowe czasem. Polecam italofilom, bardzo dużo historii Włoch. Ze względu na poglądy nie jestem już taką zagorzałą fanką tej pisarki, jak kiedyś, jednak bardzo cenię jej pióro i cieszę się, że mam jeszcze kilka nieprzeczytanych jej pozycji w zanadrzu. Przepiękna historia, choć jak sama Fallaci przyznała, nie wszystko jest prawdą, część to jej wyobraźnia. Tak czy inaczej autorka poświęciła wiele lat, by to napisać i nie ukrywam, że to się czuje. Czyta się doskonale, bardzo polecam. To jedna z najlepszych książek, które w tym roku przeczytałam.

Cwaniary Sylwii Chutnik

W bibliotece znalazłam również tę pozycję, więc natychmiast ją wypożyczyłam, by nikt mnie nie uprzedził. Nie zawiodłam się. Dobra rzecz o kobietach, które wymierzają sprawiedliwość w Warszawie. Tej ciemnej, niebezpiecznej, brudnej Warszawie.

A już wkrótce napiszę, jak sobie radzimy w trójkę, w zupełnie nowej rzeczywistości. 

piątek, 30 czerwca 2017

Gorąco

We wtorek zrobiło nam się gorąco. Dzień pełen wrażeń, bo najpierw byłam w mojej pracy (stwierdziłam, że to ostatni moment może być), a potem u lekarza, którego zresztą odwiedzam już co tydzień.
Wyszłam od lekarza, który powiedział, że główka jest już bardzo nisko i zaczęły się skurcze. Powtarzaliśmy sobie, że nie ma powodów do paniki, bo są nieregularne i nie nasilają się, a to dwie najważniejsze oznaki, że poród się zaczął, gdy występują skurcze. Były ty skurcze przepowiadające, ale potrzymały nas w niepewności, bo trwały aż 7h! Podbrzusze się uspokoiło tylko dlatego, że (jak co wieczór, bo dzięki temu nie mam skurczy łydek) wymoczyłam nogi w gorącej wodzie, co zrelaksowało całe ciało. Jak długo jednak by trwały, gdybym tego nie zrobiła?
Miałam przedsmak, a mówią, że to nic. Ale było już tak, że trzymałam się ściany z bólu. W każdym razie dreszczyk emocji poczuliśmy i nie ukrywam, że byliśmy bardzo podekscytowani!

Wczoraj uczestniczyliśmy w warsztatach z symulacji porodu w naszej szkole rodzenia. Było wszystko poza parciem, rzecz jasna. Jak zwykle okazało się, że oddychanie podczas porodu, które widzimy na filmach, można między bajki włożyć. Bardzo pouczające zajęcia, polecam wszystkim, którzy mają zostać rodzicami. Dużo pracy przede mną, by właściwie oddychać, dlatego ćwiczę już od dziś minimum 2 razy dziennie, by w miarę możliwości nie przedłużać porodu. Im krócej tym lepiej, nie tylko dla mnie, ale i dla dziecka, które nie będzie uwięzione w kanale rodnym, a podczas skurczu jest niedotlenione, więc oddech jest naprawdę istotny!




Przy okazji położna mnie podotykała (przyjmowaliśmy różne pozycje w zależności od fazy porodu) i okazało się, ze jestem bardzo spięta i mam rozstęp mięśnia prostego (co jest dość częste i co podejrzewałam), więc dziś idę do fizjoterapeuty, żeby mnie okleił taśmami i rozluźnił. Może uda się jeszcze na jakiś masaż załapać przed porodem. Jak usłyszałam, że z tak spiętym ciałem będę bardzo cierpieć w szpitalu, to mi to wystarczyło... Ale w ostatnim czasie nie przykładałam się już tak do jogi, więc takie są właśnie skutki. 

Trudno się na czymś skupić po wtorkowej akcji, uwierzcie. Sprzątam (powoli, by nie urodzić :))), gotuję, staram się czytać, ale głowa już nie ta, naprawdę. Do terminu niecałe 4 tygodnie, ale nie sądzę, bym donosiła. Przepowiadające są najczęściej 2 tyg przed porodem, więc tylko liczymy, że zdążymy się przeprowadzić. Pozostały czas poświęcam ludziom, których dawno nie widziałam, więc w każdym tygodniu mam teraz kilka spotkań. Potem to minie pewnie kilka miesięcy, zanim nas zobaczycie spod sterty pieluch... :) A tak naprawdę, to absolutnie nie potrafimy sobie wyobrazić, jak to będzie wyglądało, ale raczej zupełnie nie znikniemy. Ale któż to wie. Życie zweryfikuje. I dziecko! :)




Nie mam nawet słynnego syndromu wicia gniazdka, bo wszystko jest w drugim domu, ha! Ale zatrzymałam sobie najpiękniejszy prezent, jaki dostaliśmy w czasie mojej ciąży. Ulubiona książka z dzieciństwa. W dedykacji przyjaciele nam napisali, że to podobno najlepsze do czytania w czasie ciąży i chyba się nie mylili. A jeśli nie zdążę przeczytać, to doczytam już resztę córce, do snu.


środa, 21 czerwca 2017

Lody truskawkowe

Sezon na truskawki w pełni. Nie jem ich tyle, co zwykle, bo należą do najbardziej pryskanych chemią owoców, poza tym mam czasem od nich uczulenie (szczypiący język), więc obchodzę się smakiem. Ale gdy zobaczyłam przepis na lody u Bożeny, nie zastanawiałam się długo. Mroziłam je w ten sam sposób, co wszystkie lody, które robiłam, tzn co 40-50 minut mieszałam łyżką masę i ponownie wstawiałam do zamrażalnika. Przed podaniem wyciągnijcie lody chwilę wcześniej, bo będą bardzo mocno zmrożone. 



Przez cały okres ciąży prawie nie jadłam słodyczy, raczej się nie obżerałam, jadłam mniej, niż przed (wcześniej prowadziłam bardzo aktywny tryb życia, więc to normalne, że teraz potrzebuję mniej kalorii), a i tak dziś waga pokazała +12kg od wagi startowej. Staram się o tym nie myśleć, do tematu wrócę po okresie połogu, na pewno nie wcześniej.

 Do rozwiązania teoretycznie 5 tyg zostało. Teoretycznie, bo nie opuszcza mnie uczucie, że urodzę wcześniej. Szczególnie odczuwam to w gorące dni, jakie ostatnio były. Córka wierci się dużo bardziej, przepowiadające skurcze macicy są też wtedy coraz częstsze i mocniejsze (już nawet brzuch bolał!), ale staram się nie panikować. Choć porodu boję się okrutnie, to z każdym tygodniem uspokajam się bardziej. Po pierwsze to i tak nieuniknione. Po drugie, nie mogę się doczekać naszej pociechy. A po trzecie, tylko spokój nas uratuje.

Mam już właściwie wszystko, co niezbędne na pierwsze 2-3 tygodnie. Jestem też spakowana od tygodnia. Właściwie mogłabym już rodzić :) Ale chciałabym dotrwać do przeprowadzki, bo wszystkie rzeczy związane z naszym nowym życiem, są właśnie tam. Także...postaram się jeszcze wytrzymać te 3 tygodnie :)

czwartek, 25 maja 2017

Tarta botwinkowa

Wczoraj cały dzień czułam się jak pijana, wiedziałam jednak, że to przez zmiany w pogodzie. Zapowiadali deszcz, wiatr i 10 stopni mniej. Wszystko się sprawdziło. Miałam nadzieję, że dzięki temu pośpię w dzień, ale to nie takie proste. W nocy wstaję średnio 4-6 razy, co jest naprawdę bardzo uciążliwe, budzę się dość niewyspana, więc 1-2 drzemki w ciągu dnia raczej krzywdy mi nie robią. Szczególnie, że trwają zwykle 15 minut. Ale najczęściej nie udaje mi się zasnąć nawet na chwilę. Najtrudniejszy okres ciąży przede mną. Ale to już ostatnia prosta, więc damy radę. Na szczęście na ból pleców mam sposoby, na skurcze też jakieś są. Przede wszystkim muszę ćwiczyć - nawet w ciąży jestem skazana na ruch :) Odliczanie trwa, zostało 60 dni. 

Muszę pić min. 10-12 szklanek wody dziennie, więc nawadniam się bez przerwy, ale żeby trochę od wody odpocząć, zrobiłam sobie wczoraj kompot z rabarbaru. Chciałabym napisać, że jest cudownie orzeźwiający, ale w taki deszczowy dzień zakrawałoby to na ironię...  Sączę jednak ten kompot i wyobrażam sobie, że jest tak gorąco jak wczoraj. Trochę przyjemniej się robi. Z utęsknieniem patrzę też na poziomki, które przetrwały zimę na balkonie. Po kwiatkach przyszedł czas na owoce, więc wszystko wskazuje na to, że przed przeprowadzką jeszcze ich trochę zjemy. W nowym miejscu będziemy mieć poziomek z ogrodu aż nadto, ale zawsze cieszą te własne, prawda?




Nie mogę się uwolnić od White Plate ostatnio. Wczoraj na obiad jej tarta botwinkowa, a w międzyczasie upiekłam ekspresowy chleb na drożdżach, który wczoraj opisywała na swoich facebookowych i instagramowych profilach. Liska jest wspaniała, naprawdę. Zawsze mnie uratuje, gdy szukam przepisu na jakieś comfort food.


poniedziałek, 22 maja 2017

Muffiny z borówkami i wiśniami

Ale od Was uciekłam, wiem. 
W kwietniu spędziłam kilka dni w szpitalu, w maju również. I tak trochę postanowiłam zrobić sobie kolejną przerwę w pisaniu. Spokojnie, ciąża wzorowa, zaczynamy powoli odliczanie. Za 2 miesiące powinnam być mamą, bo przenosić nie chcę, a termin mam na 26.07. Możecie więc sobie wyobrazić, co się dzieje teraz w naszych głowach i sercach. Jesteśmy coraz bardziej podekscytowani. Ja mam też coraz większą padaczkę przedporodową. Czy to minie? Ten ogromny strach przed bólem, który, wiem, że jest nieunikniony, ale ja mam naprawdę niespotykanie niski próg bólu i nie wiem doprawdy, jak to przeżyję na tej porodówce. Czujecie już ten mój stresik? Co kilka noc śni mi się, że już mam skurcze, albo wody odchodzą. Staram się jednocześnie za dużo nie denerwować, bo źle wpływa to na dziecko, więc głęboko w takich sytuacjach oddycham, robię jogę albo chwilę medytuję. Tak żeby przeszło to uczucie strachu.

Nasz tydzień trwa tak naprawdę od poniedziałku do czwartku, potem jedziemy robić remont w naszym przyszłym domu. Tzn technicznie rzecz ujmując, Michał robi, a ja dbam o to, by czasem coś zjadł i pił. W sobotę już malowanie naszej sypialni. W kolejny weekend położy panele i już 1 pokój zrobiony będzie, ten najważniejszy. Bo to w nim będziemy (przynajmniej przez kilka miesięcy) spać w trójkę. 



I tak nam te weekendy mijają, Michał jest zmęczony, ale nie aż tak, jak się tego spodziewałam. Mimo wszystko, wracając do domu wczoraj wieczorem postanowiłam, że dziś coś dobrego mu przygotuję. Muffiny z wiśniami i borówkami. Jedyna modyfikacja to taka, że mąka pszenna jest pół na pół z orkiszową. Wyszły cudowne. White Plate nie zawodzi. A i wpis czarujący.

Postaram się bywać tu jednak częściej. Bo od sierpnia to wiecie...nie wiem, kiedy się wygrzebię spod sterty pieluch, kremów do tyłka, śpioszków i innych historii. A na serio, to chyba nie będę miała głowy do internetowych spraw. 


piątek, 14 kwietnia 2017

Co czytałam w marcu

Przyznaję, że marzec był bardziej owocny książkowo, niż poprzednie miesiące, ale tak to czasem jest. Poza tym nie ukrywajmy, że część lektur była dość lekka. I takie czasem są potrzebne. Rosnący brzuch przypomina mi też, że mniej więcej od końca lipca nie będę miała tyle czasu i chyba chcę się nacieszyć... :)



"Małe życie" Hanya Yanagihara

Dostałam ją na święta i czekała na siebie, na odpowiednią chwilę. Czytałam różne opinie na jej temat, przeważały pozytywne, ale zdarzały się też takie, że ktoś się nudził. Serio? Ja się nie mogłam oderwać (a i tak te 800 stron czytałam 5 dni). Milion emocji: od przerażenia i wstydu za ludzi, po budującą wiarę w innych, w przyjaźń i miłość. Dawno żadna książka mnie tak nie sponiewierała emocjonalnie. Absolutnie warto, bardzo polecam!



"Dziarski dziadek. Mój sposób na długowieczność" Antoni Huczyński

Cóż, postawa godna pozazdroszczenia. Chciałabym w wieku ponad 90 lat spędzać codziennie 2-3 godziny na ćwiczeniach w lesie, morsować i nie tracić całe życie pogody ducha. Niby nic odkrywczego, ale chyba często zapominamy, że kluczem do szczęśliwego życia jest właśnie pogoda ducha i uśmiech.



"Detroit. Sekcja zwłok Ameryki" Charlie Le Duff
Osobisty (czasem zbyt) opis autora upadku (kiedyś) najbogatszego miasta Ameryki, a teraz najbiedniejszego. Trudno uwierzyć, że kilka dekad wystarczy, by doprowadzić TAK rozwinięte miasto do ruiny. Po przeczytaniu książki, znalazłam w internecie filmiki z ulic Detroit. Szok i niedowierzanie. Bardzo polecam. Jak zresztą wszystkie reportaże wydawnictwa Czarne. Nie zawodzą.



"Morderstwo na plebanii" Agatha Christie

Tradycyjnie nie udało mi się do końca odgadnąć, kto jest winny. Dobre, ale to nie jest najlepsza forma Christie. Myślę, że można sobie odpuścić, jeśli ktoś nie jest fanem tej pisarki.


"I nie było już nikogo" Agatha Christie

Oh sweet lord, bawiłam się wyśmienicie! Niemal każda kolejna kartka sprawiała, że...tak! od połowy książki wiedziałam, kto jest mordercą! Oczywiście na końcu okazało się, że racji nie miałam. Jak zawsze. Wciąż czytam za mało kryminałów, więc tropiciel ze mnie żaden, choć zabawa przy tym jest przednia.
Bardzo polecam, absolutnie nieoczekiwana i w świetnym tempie napisana.




"Funny girl" Nick Hornby

Dobra, momentami zabawna, a czasem gorzka, jednak po Hornbym spodziewałam się czegoś więcej. Nie śmiałam się tak dużo, jak przy poprzednich jego powieściach. A może po prostu z niego wyrosłam? Przygodę z nim zaczynałam przy "Wierności w stereo", którą czytałam, gdy byłam jeszcze niepełnoletnia (!).


"O sens życia" Antoine de Saint-Exupery
Interesujące. I tyle, ale czytałam na raty, co zwykle oznacza, że muszę od jakiejś książki odpocząć. To po prostu zbiór tekstów z różnych lat. Wypożyczyłam ją w bibliotece z ciekawości, bo zbyt dużo nie czytałam i chyba chciałam coś nadrobić.  

      



Wciąż się zastanawiam nad czytnikiem. Bo czytam sporo, a wracam tylko do części książek. Kupujemy ich coraz mniej, tzn robimy dużo większą selekcję, niż kiedyś. Czytnik daje sporo możliwości, tzn można wziąć niemal nieograniczoną ilość książek, jadąc gdzieś. Wybieram też czcionkę (bo ta potrafi być denerwująca), no i mam przeczucie, że posiadanie tego urządzenia sprawiłoby, że czytałabym więcej po angielsku i włosku z racji słownika, który od razu odsyła do tłumaczenia. Trochę trudniej to wygląda przy klasycznym czytaniu. Ale to jeszcze temat do przemyślenia, bo jestem fanką papieru i trudno mi się uwolnić od myśli, że nie będzie tego zapachu, kartkowania stron, dotykania okładki...



    

środa, 12 kwietnia 2017

No waste

Nie pamiętam, kiedy to się zaczęło na poważnie. W moim domu rodzinnym zawsze dbaliśmy o to, by nie wyrzucać jedzenia, by nie marnować wody i w ogóle niczego. Nie dlatego, że może się kiedyś przydać. Z szacunku, również dla tych, którzy nie mają tyle jedzenia, którzy muszą codziennie walczyć o wodę. Jakieś ogarnęło mnie zdumienie, gdy w pracy na około 30 zebranych osób tylko DWIE OSOBY poza mną podniosły rękę na pytanie "Kto zakręca wodę, myjąc zęby?"! Było to kilka lat temu i wierzę głęboko, że świadomość zmieniła się na tyle, że teraz większość z nich to robi. Byłam malutkim dzieckiem, gdy zaczęłam to robić i żyłam w przekonaniu, że każdego nauczył takich rzeczy rodzic!
Ale woda to tylko kropla w morzu. Marnujemy przynajmniej 1/3 żywności i te dane każdego roku wcale nie maleją. Och, jak to boli. Tak ciężko pomyśleć o kimś, kto zarabia połowę lub mniej tego, co my? Czy naprawdę jest jeszcze ktoś, kto nie słyszał o tym, że w każdej szkole, w każdej klasie, jest przynajmniej 1 niedożywione dziecko? Nie działa to na na Waszą wyobraźnię, serio? To może to: w Polsce marnuje się rocznie 9 milionów ton żywności. Z tego konsumenci wyrzucają 2 miliony ton. Gdyby to przeliczyć na osobę, kosztuje nas to ok 30-40 zł miesięcznie. Jeśli mieszkasz z partnerem, rocznie wyrzucacie około 800zł na śmietnik. Gratulacje. Teraz pomyśl o tych wszystkich głodnych dzieciach. I mówimy teraz tylko o naszym kraju, a co z resztą świata?

U nas wyrzucenie czegoś przeterminowanego to tak okazjonalna i rzadka historia, że nawet nie pamiętam, kiedy coś takiego miało miejsce. Ale wypracowaliśmy to przez ostatnie kilka lat niemal do perfekcji. 

Robimy zakupy codziennie. Tak, codziennie, a nie raz w tygodniu. Dzięki temu w sklepie Michał (on głównie robi zakupy, bo ma po drodze) spędza codziennie 10-12 minut, co daje 1h w tygodniu. Sorry, nie uwierzę, że sobotnie jednorazowe zakupy zabierają Wam mniej czasu. Kupuje kilka rzeczy (pewnie maksymalnie 4-5 dziennie), dzięki czemu mamy stałą kontrolę nad tym, co jest w lodówce. I to wszystko jest świeże, a to dla nas najważniejsze.
Oczywiście owocami i warzywami zajmuję się ja, ponieważ mamy warzywniak na osiedlu, więc możecie mi do tych zakupów doliczyć około 30 minut tygodniowo :) I kupuję jak samotna staruszka, czyli 2-3 jabłka, 2 cebule, 3 gruszki itd. Nie mamy więc koszyka wypchanego owocami na stole, które leżą i się psują, tylko takie, które odpowiadają naszym potrzebom na najbliższe 2-maksymalnie 3 dni.

Nie robimy zapasów. Zdarza nam się kupić 3 puszki pomidorów, 2 kg kaszy jaglanej, 3 paczki rodzynek czy 5 słoików anchois lub pesto, ale tylko wtedy gdy jest promocja, no i są to rzeczy, które regularnie zjadamy. Ile razy zdarzało Wam się kupić na zapas rzeczy, które znaleźliście na dnie szafy po 2 latach, już dawno przeterminowane? No właśnie.

Ale hasło NO WASTE nie odnosi się jedynie do marnowania żywności. Zastanówcie się nad kosmetykami. Och, pompka już nie działa, więc sięgam po nowy balsam/żel pod prysznic/szampon. Serio? Przetnij opakowanie na pół, jak ja to robię. Gwarantuję Ci, że znajdziesz tam balsam na minimum 2-3 aplikacje jeszcze! Żeby się nie skaleczyć ostrymi krawędziami, trzymam takie opakowanie wysoko na półce lub w worku, który jest w koszyku. Nie otwieram nowego kosmetyku, dopóki dokładnie nie poczuję palcem każdej części dna opakowania. 

Pomijam już fakt, że w ostatnich miesiącach wyrzuciłam/oddałam wiele kosmetyków. Nie potrzebuję 15 lakierów do paznokci, więc po co mają się zepsuć? Wytypowałam kolory, których używam i zostawiłam 4. Obiecałam sobie nie dublować, bo jest promocja i nie kupować pod wpływem innych impulsów. No i kupuję tylko dobre, drogie lakiery, a nie gromadzę 10 czerwonych, bo była promocja za 6zł. To drugie się nie sprawdza, ale musiałam do tego dojrzeć. 




Dzięki zbliżającej się przeprowadzce oraz nadchodzących narodzinach naszego dziecka, czyścimy wokół siebie przestrzeń. Sprzedajemy książki na allegro (te, do których nie wrócimy), pozbywamy się pamiątek wakacyjnych, do których i tak nigdy nie zaglądamy. ale przede wszystkich pozbyłam się już połowy ubrań. A to jeszcze nie koniec porządków w szafach. Takie podejście, już to widzimy, bardzo przyda się przy dziecku. Nie szalejemy z zakupami, wszystko dokładnie jest przemyślane, przeczytane, sprawdzone, czy faktycznie się przyda. Jeśli czegoś zabraknie, można zawsze dokupić.

Jakie Wy macie sposoby na niemarnowanie codziennych, używanych przez Was, artykułów i żywności? Podzielcie się, nauczcie mnie nowych tricków, jakie Wy sami stosujecie.



środa, 5 kwietnia 2017

Odpoczywam

Przegryzam zupę, w tym tygodniu znowu krem z grochu i jabłek od Jadłonomii. Koniecznie zróbcie, proste, szybkie (nie liczę moczenia grochu), pyszne absolutnie! Ale ostatnie dwa dni na obiad mieliśmy tę zapiekankę. "Och, jak lasagne", powiedział Michał - wielki fan tej potrawy. Przygotowałam ją z niewielkimi modyfikacjami, to znaczy zamiast przecieru pomidorowego dałam 1,5 puszki pomidorów i 2 łyżeczki przecieru, no i zamiast beszamelu na wierzch wrzuciłam jedną kulkę mozzarelli. Było naprawdę przepyszne! 

Nie było mnie tu znowu jakiś czas, bo odpoczywałam. Jakkolwiek to brzmi. Nic mi się nie chciało, jakby na przesilenie. Wróciłam nawet do drzemek w ciągu dnia, mimo że w nocy przesypiam 8,5-9h. Ale jestem coraz bardziej zmęczona. Lada dzień wkraczam w III trymestr, czy to jest powód? Bo zmęczenie ma właśnie wtedy dopiero nadejść. No cóż. Oby nie, choć nie ukrywam, że brzuch zaczyna dokuczać. Tak, na pewno Wam się wydaje, że przesadzam i że taki wielki to on nie jest! No owszem, ale macica również się powiększa, a tym samym uciska coraz więcej i coraz mocniej narządy wewnętrzne. Stąd przystanki, gdy wchodzę na II piętro i częste siadanie na ławeczkach podczas spacerów. Trochę jak staruszka się czuję. 

23. tydzień ciąży, +7kg na plusie


Nawet ćwiczenia odpuściłam na cały tydzień. Już na szczęście wróciłam - i do prawie dwugodzinnych spacerów w lesie w poszukiwaniu dzięcioła (oj, jak często go spotykam!) i do ćwiczeń, i do jogi, a nawet też do medytacji. Ta ostatnia mi cholernie dobrze robi na głowę w ciąży. Chociaż wciąż nie przekraczam 7 minut (zaczynałam od 5), to wystarczy codzienna regularność, by poczuć tę świeżość umysłu. Serio, spróbujcie. 

No to idę dalej odpoczywać. W lesie, a po drodze wstąpię do biblioteki. Muszę mieć jakieś nowe lektury, by nie myśleć o zbliżającym się remoncie.



środa, 15 marca 2017

Co czytałam w styczniu i lutym

Z racji wyjątkowego stanu, mam więcej czasu niż przeciętny człowiek, dlatego też więcej czytam. Postanowiłam więc wrócić do nieco okrojonych wpisów na temat kultury, tzn pisać więcej o tym, co czytam, co oglądamy. Z filmami nie jest tak kolorowo, bo Michał ma sporo pracy (nie tylko w pracy, ale i wieczorami), więc oglądamy mniej, niż w ubiegłym roku, ale na pewno więcej będę pisać o książkach. W środku lata pewnie będzie mnie tu znowu mniej, a jak sobie już ustabilizuję wszystko w związku z dzieckiem, zacznę się pewnie rozglądać za książeczkami z cyklu "To jest auto, a to jest kubek", więc staram się nie tracić czasu.


"Beksińscy. Portret podwójny" Magdaleny Grzebałkowskiej
Niezwykle przygnębiająca. Choć tak dużo wiedziałam o tej rodzinie, mimo wszystko książka mnie niejednokrotnie zaskoczyła. Podczas czytania zmarła mi ukochana babcia, więc wszystko się trochę łączyło z książką, a na pewno z jej atmosferą. Bardzo odpowiada mi taki rodzaj narracji, przeplatany z fragmentami listów. Nie miałam pojęcia, że Zdzisław Beksiński tak pięknie pisał. Przeczytałam po obejrzeniu "Ostatniej rodziny", jednak nie uważam, że kolejność powinna być tutaj zachowana. Fascynujący byli, obaj (żona i matka to inny temat), ale i przerażająco smutni.


"Katedra Marii Panny w Paryżu" Victora Hugo
Bardzo wzruszająca powieść, w której poznajemy słynnego Quasimodo oraz Esmeraldę. Mnogość wątków nie sprawia, że się gubimy, a wprost przeciwnie: jeszcze bardziej nas wciąga ta opowieść.
Duży plus za naszkicowanie Paryża z XV wieku i jego architektury.
To moje pierwsze spotkanie z Hugo i już wiem, że mam co nadrabiać.




"Bezcenny" Zygmunta Miłoszewskiego
Po słynnej trylogii Miłoszewskiego, byłam przekonana, że nic równie ciekawego spod jego pióra nie wyjdzie. Wstyd mi, że nie chciałam mu dać szansy, czy też może, że w niego nie uwierzyłam, bo "Bezcenny" pozbawił mnie butów. Niezwykle barwna historia, sporo ciekawostek historycznych, ale i z dziedziny malarstwa. Przepadłam na kilka dni zupełnie.
Miłoszewski podobno pisze teraz coś zupełnie innego, a pomysł na powieść jest genialny, więc zacieram ręce i czekam na premierę!


 "Niewinni" Iana McEwana
Dobra.
McEwan rzadko zawodzi (chyba? Bo nie czytałam wszystkiego). Tym razem akcja dzieje się w powojennym Berlinie. Drobiazgowo wszystko opisane, ale nie mogłam jej dłużej czytać, tzn dawkowałam sobie. Potrzebowałam przerw. Męczyłam się razem z głównym bohaterem. Może tak miało być? Przede mną jeszcze m.in. słynna "Pokuta"!


"Działa Nawarony" Alistara MacLeana
Krótko. Jak to MacLean, dobra szpiegowska proza, momentami czyta się z wypiekami na twarzy. Na szczęście jeszcze wiele jego pozycji do odkrycia. Jego książki dobre są na lato, bo są lekkie, niezbyt wymagające, ale jednocześnie zwykle przyzwoicie napisane.



"Prowadź swój pług przez kości umarłych" Olgi Tokarczuk
Powieść Tokarczuk czekała na mojej półce od świąt 2009 roku. Gdybym tylko wiedziała, jak bardzo mi się spodoba! Ale tak to czasem jest, że z niewyjaśnionych powodów odkładamy pewne decyzje w czasie. Nie ma co nad tym płakać. Do pewnych rzeczy musimy dojrzeć :)
To trochę niemożliwe, by sprawiedliwości stało się zadość, szczególnie nie w ten sposób, ale...oj, jak bardzo rozumiałam więź głównej bohaterki z przyrodą. Coś niebywałego. Z jednej strony bardzo chcę zobaczyć "Pokot", który został zrealizowany na podstawie tej opowieści, a z drugiej bardzo się boję. Bo słyszałam różne opinie, przeważają średnie lub słabe.
Wracając do książki; bardzo wciąga, chyba najbardziej ze wszystkich Tokarczuk, ale też długo nic jej nie czytałam. Bardzo, bardzo polecam, poruszająca tak, że śniłam o sarnach dwie noce.


"Dziewczyna z zespołu" Kim Gordon
Duże rozczarowanie. Książka wydaje się być kolejnym projektem Kim Gordon, który ma za zadanie przede wszystkim strzelić w kolano byłemu mężowi. Smutne to, żenujące, nie tego się spodziewałam. A końcówka książki to już w ogóle smutek.
Wcześniej, z tej samej serii, czytałam "Poniedziałkowe dzieci" Patti Smith, więc rozumiem, że poprzeczka była zawieszona bardzo wysoko, no ale mimo wszystko Kim Gordon postanowiła w książce po prostu wyliczać swoje projekty i osoby, które zna. Nie polecam, nie tylko fanom Sonic Youth, bo ci w szczególności nie powinni jej czytać.


Wiem, że wynik nie jest imponujący, jednak luty miałam bardzo trudny psychicznie, poza tym... To nie jest tak, że skoro jestem w ciąży, to leżę i pachnę. Mam sporo różnych zajęć, serio. A przed nami remonty, przeprowadzka, więc w kwietniu i maju to się będzie dopiero działo... Oczywiście będę głównie nadzorować prace, ale i tak to będzie gorący okres. Ale nie chcę za dużo też myśleć o tym, co nas czeka, bo można zwariować. Wystarczy, że obserwuję mój rosnący niemal codziennie brzuch... :)


poniedziałek, 13 marca 2017

Chcę i mogę wszystko!

Po udziale w środowym Międzynarodowym Strajku Kobiet, podczas którego krzyczałam z mnóstwem kobiet, że ja też chcę m.in. wyrównania płac, porządnej opieki okołoporodowej, bezpłatnej antykoncepcji, prawa do aborcji i przede wszystkim decydowania o własnym ciele, zjedliśmy pizzę w Bar a Boo. Jak zawsze, był to świetny wybór. Rozmawialiśmy nad ulubionym plackiem z sosem pomidorowym i mozzarellą o tym, jakie to żenujące, że dziś musimy walczyć o coś, co wydaje się oczywistością. Na manifestacji Michał był ze mną, rzecz jasna.

Ale później on pojechał do domu, a ja poszłam na spotkanie z cudownymi kobietami. Blimsien utworzyła Girl Gang na facebooku jakiś czas temu. Z racji, że śledzę tę dziewczynę w internecie od kilku lat, przyklasnęłam pomysłowi i od razu zapisałam się do gangu. Jest to grupa zamknięta, należą do niej tylko kobiety. Łączy nas przede wszystkim solidarności i wiara w to, że razem możemy dużo więcej. Nie zliczę, ile razy gang mi już pomógł, a problemy i pytania, pojawiające się tam każdego dnia, są przeróżnej treści, bo od kosmetyków, jogi, jedzenia, po seks, politykę, zdobywanie wiedzy, pracy, doświadczenia. Od jakiegoś czasu w różnych miastach dziewczyny zaczęły się spotykać. Zrobiłyśmy to i my w Poznaniu, właśnie 8.marca. Przyszło nas kilkanaście. Wróciłam przed 23, ale wyszłyśmy z knajpy z czystej przyzwoitości (większość pracuje od rana), bo siedziałybyśmy tam dużo dłużej. 

Ta grupa udowadnia, jak bardzo każda z nas jest wartościowa i różnorodna i że łącząc nasze siły, możemy dużo więcej, niż nam się wydaje. Dziewczyny dały mi na tym spotkaniu niesamowitego kopniaka motywacyjnego. Nie tylko nie mogłam zasnąć z wrażeń, ale i od rana zakasałam rękawy i zrobiłam plan na najbliższe długie tygodnie. Plan pracy. Bo w wieku 32 lat nie jest za późno ani na nowe pasje, ani na przebranżowienie się, ani na nic. Przypomniały mi o tym w środę. I od środy każdego dnia pracuję, uczę się, czytam, odrobinę koryguję mój plan na najbliższy rok.

Czuję, że naprawdę mogę wszystko, co tylko mi się zamarzy! Dziewczyny przypomniały mi, że wszystko zależy od nas. To nie jest jakiś pusty frazes, tak to właśnie działa. Albo pracujesz nad czymś, albo odpuszczasz. Nic samo nie przyjdzie. Ale motywacja to jedno. Po tym spotkaniu poczułam się silna. Tego mi najbardziej brakowało. Siły.