środa, 24 czerwca 2015

Truskawki pieczone z octem balsamicznym

Czułam w kościach wczoraj rano, że spotka mnie coś miłego. I przeczucie mnie nie zawiodło. Farbowałam wczoraj włosy, kiedy zadzwonił, że jest pod blokiem. Rozmawialiśmy chwilę przez drzwi, nie chciałam go wpuścić. Tak się nie robi, no!

Wiecie, jak to jest w chorobie: człowiek leży byle jak i w byle czym, żeby się tylko wypocić, 13:00 to początek dnia, pozmywa się przed przyjściem Michała z pracy i w ogóle. Nieogar całkowity ze sobą i z mieszkaniem. Poprosiłam go o 15 minut.

A on był w Poznaniu, akurat miał wolne, przywiózł dwie siatki owoców. Poczęstowałam go zupą pomidorową z soczewicą, zjedliśmy mango i trochę truskawek. I rozmawialiśmy. 




Ale to było wczoraj. Musiałam coś zrobić z truskawkami, które mi J przywiózł.  

Przekroiłam każdą na pół, wrzuciłam do naczynia żaroodpornego, polałam 3 łyżkami octu balsamicznego, minimalnie osłodziłam i piekłam 40 minut w 200 stopniach. Po wystudzeniu przełożyłam do słoików, nie było sensu pasteryzować, bo wiedziałam, że zjemy to w ciągu 2-3 dni.

Dziś rano ugotowałam kaszę jaglaną, dodałam do niej 4 łyżki tych truskawek, wrzuciłam kilka migdałów i dodałam bazylii. Musiałam co prawda dosłodzić syropem z agawy, który możecie zastąpić miodem, ale już wiem, że jeszcze kilka razy je upiekę przed końcem sezonu. Przepyszna sprawa.

 
Jaglanka w towarzystwie Oriany Fallaci



Zacieram już ręce na myśl o chia puddingu z nimi, który będzie na jutrzejszy lunch do pracy. Bo dziś jeszcze zostałam w domu, więc dogadzam sobie kulinarnie w chorobie. Jem, czytam, piszę, nadrabiam.* 
I słucham pięknej muzyki.







*Leżę i tyję - w domyśle.




wtorek, 23 czerwca 2015

Bieg Rzeźnika 2015, czyli jak Michał został ultrasem

Michał marzył od dawna o tym biegu. Ostatnie miesiące były dla nas obojga dość trudne. On się stresował, a ja się stresowałam, że on się stresuje itd. Najgłupsze drobiazgi prowadziły do kłótni i fochów. Ale przetrwaliśmy. Po prostu częściej gryźliśmy się oboje w język, im bliżej startu. Uff, to już za nami :)

Michała pakowanie, to tylko na bieg

Dystans niemal 80km jest nieludzki, ale dodajcie do tego bieg w górach (i Bieszczady wcale takie łatwe nie są, jakby się komuś mogło wydawać. Zapraszam na podejście pod Małe Jasło, o. I wiele innych zresztą też), no i totalna jazda, czyli start o 3 rano. To nie znaczy, ze wystarczy wstać o 1, zjeść śniadanie, wypić kawę i pobiec. Bieg Rzeźnika zaczyna się następująco: o 1:30 jest zbiórka w Cisnej, skąd autokary zabierają zawodników na start do Komańczy. Jadą tam około 1h. Więc pobudka jest około północy. 
Tak, sami sobie wymyślcie, o której się idzie spać przed Rzeźnikiem. Meta jest w Ustrzykach Górnych, skąd autokar zawodników zawozi do Cisnej. Nie jest to łatwe przedsięwzięcie dla kibiców, jeśli chodzi o logistykę. Mamy 2 przepaki i jeden punkt kontrolny i nawadniający, czyli 3 miejsca, w których możemy spotkać naszych zawodników, bo trasa biegu nie wygląda jak na maratonie, więc nie możemy się ustawiać gdzie chcemy; jakoś sobie nie wyobrażam czekać w środku lasu na Michała. I w środku nocy jeszcze w dodatku.

Profil i opis trasy ze strony biegu.



I. Komańcza 
II. Cisna 
III. Smerek 
IV. Berehy Górne 
V. Ustrzyki Górne

Przybliżone przewyższenie trasy to +3235m podbiegów oraz -3055m zbiegów.



Dlatego pierwotny plan był taki, że odprowadzę Michała do autokaru i wrócę spać. Będziemy w kontakcie telefonicznym i zobaczymy się w Cisnej.

Ale oczywiście poznałam ludzi, którzy mieli auto ;) O ludziach i samej podróży będzie osobny post.
Marta supportowała swojego chłopaka Mateusza i jego partnera Janka (jeśli ktoś jeszcze nie słyszał, ten bieg pokonuje się w parach), którzy nie chcieli zostawiać niczego na przepakach, tylko odbierać od niej. Dlatego jej towarzyszyłam.
Wstałyśmy z chłopakami o północy. Zawiozłyśmy ich pod autokar (mieszkaliśmy 2,5km od Cisnej) i wróciłyśmy spać. Ustaliłyśmy, że wyjedziemy z domu o 6:40, bo pierwszy przepak był po ponad 30km w Cisnej właśnie.
Udało się nie zaspać, ale prawie nie zasnąć też. Nerwy zrobiły swoje, ale kto by się nie denerwował?

Sporo znajomych spotkałyśmy, zanim nasi dobiegli, żeby wspomnieć choćby Marcina z Kościana czy dr Sławomira Marszałka, albo Bo i Krasusa. Chyba miło tym wszystkim biegaczom, że ktoś poza oczywistym supportem (rodzina, najbliżsi) też im kibicuje.
Mateusz i Janek z jankową kontuzją pojawili się o przewidywanym czasie. I od razu zapytali o leki przeciwbólowe. Wiedzieli, że za nimi najłatwiejszy odcinek trasy. Widziałyśmy, że jest ciężko, ale że będą walczyć.


Cisna

Długo czekałyśmy na Michała i Kamila, w końcu się zjawili. Zdjęcie mówi wiele, ale nie wszystko. Noga Kamila dała o sobie znać. Misza żartował, więc wiedziałam, że czuje się doskonale. Oporządziłyśmy ich, buzi buzi, poklepani po ramieniu i pobiegli dalej. A my poszłyśmy na śniadanie. Przy jajecznicy i kompocie jabłkowym rozmawiałyśmy o tym, co robimy w życiu, bo właściwie nie zdążyłyśmy nawet 5 minut wcześniej porozmawiać. Wypiłyśmy kawę i pojechałyśmy na drugi przepak, kierunek: Smerek.

Było już gorąco, bardzo. A tam kawałka cienia nie uświadczyłyśmy nawet. Czekałyśmy. Mateusz i Janek dobiegli. Ciężko, ale byli zdeterminowani. Czekałyśmy długo na Michała i Kamila, w końcu zadzwoniłyśmy do nich. Okazało się, że są daleko. Musiałyśmy jechać na Berehy (Brzegi Górne), żeby zdążyć z piciem i jedzeniem dla Mateusza i Janka. 

Na Berehach też grzało, ale była piękna górka, na której rozłożyłyśmy koc, wyjęłyśmy kanapki, daktyle i rodzynki. I kibicowałyśmy, i rozmawiałyśmy dalej o życiu, podjadając. 

Tak trudno mi opisać, co czuję na zawodach, gdy czekam, aż pojawi się Michał. Ekscytacja połączona ze stresem. Czy wszystko w porządku? Bo przecież już powinien być. Ale zawsze jest, więc po co te nerwy, Majka? A w międzyczasie fale biegaczy, do których krzyczę, dla których klaszczę, których tak bardzo chciałabym wesprzeć, a każde słowo typu "Dawaj!", "Świetnie wyglądasz, a już tyle za tobą!", "Zazdroszczę, że możesz!" wydaje się banałem. Oni wiedzą, że każdemu tak krzyczę, ale wiedzą też, że każdemu życzę tego szczerze. Ciary, cały czas ciary. I łzy w oczach. 
Po każdych zawodach jestem wypruta emocjonalnie i zasypiam jak dziecko. Po każdym maratonie Michała to ja jestem bardziej głodna i po obiedzie muszę iść na drzemkę, on mi tylko towarzyszy.

Teraz jechałyśmy już w stronę mety, do Ustrzyk. Zdzwoniłyśmy się z chłopakami, żeby dowiedzieć się, ile mamy czasu. Na obiad i piwo wystarczy. Jak się już posiliłyśmy, usiadłyśmy bliżej mety. Zgarnęłyśmy Mateusza i Janka i pojechaliśmy do domu, do Cisnej, bo Michał i Kamil mieli przed sobą jeszcze ok 2h biegu. Wiedziałam, że nie ma sensu czekać, że spotkamy się na miejscu. 
Ostatecznie ich bieg trwał 15h z hakiem.

Kamil opisał swój i Michała bieg tak. Bo sprawiła, że się wzruszyłam i, nie będę ukrywać, popłakałam. Tylko niektórzy rozumieją, że podmuch wiatru może sprawić ból. Krasus tu i właśnie tam poczytacie, jakim jest niesamowitym partnerem biegowym dla Bo.

Milion emocji, zdjęcia znajdziecie na blogach, które podlinkowałam. Oczywiście można mówić, że gdyby tamten się lepiej przygotował, byłby lepszy czas, gdyby tamten nie miał kontuzji, pobieglibyśmy dalej (bo Bieg Rzeźnika na 77km wcale nie dla wszystkich się skończył, można było biec dalej...), gdyby gdyby gdyby. Ale to bieg, w którym najważniejsze i najtrudniejsze jest właśnie partnerstwo. Nie biegniemy sami, odpowiadamy również za drugą osobę, którą wybraliśmy sobie na towarzysza w tych zawodach. I musimy ze sobą wytrzymać te kilkanaście godzin, wypracować różne kompromisy, znosić fochy i schować dumę i gniew do kieszeni. 

Spisali się i jestem z nich bardzo dumna.

Pisałam już na facebooku, powtórzę: Michał jako jedyni z widzianych przez mnie biegaczy, chodził zupełnie normalnie po Rzeźniku. nie biegł na maksa i to pewnie tym jest spowodowane, ale schody mu nie były straszne, skurcze nie łapały, mięśnie nie bolały. Bieg Rzeźnika wspomina jako wycieczkę biegową. Tak, taki to mój rzeźnik właśnie. Mało ludzki; no, sami powiedzcie!



niedziela, 21 czerwca 2015

Najdłuższy dzień roku spędzić w łóżku.


Do 14 wypiłam 1,5l krupniku...

Można i tak, choć nie polecam. Od rana leżę z gorączką, ogromnym katarem i nieznośnym bólem gardła. Kolejny raz kłaniają się nieprzespane noce (no już nie przesadzam, ale bardzo rzadko śpię 6h, naprawdę, a to trochę mało przy dość aktywnym trybie życia), damn. I kolejny raz obiecuję poprawę i od jutra wyłączyć kompa o 22:30, a światło (bo to cholerne czytanie tyle czasu później zabiera! Kto teraz czyta książki?!) maksymalnie o 23:30. 

Już wczoraj miałam katar i ból gardła, ale nie odpuściłam (sic!) spinningu rano, a popołudniu dzielnie dawałam radę, pijąc wino (tak, Majka, gratulujemy) podczas imprezy rodzinnej. I tak się trzymałam, by uniknąć kłopotliwych pytań, a jak tylko weszliśmy do domu, to mnie ścięło na amen.

Dziś była pierwsza Joga Przy Fontannie, do końca sierpnia spotykamy się tam w każdą niedzielę o 9:00. To już kolejny rok w tym miejscu, ale mamy również alternatywę dla śpiochów: Yoga na Malcie w soboty o 13:00 przy kąpielisku nad Maltą będzie również joga, prowadzona przez innych ludzi. Nie wiem tylko, jak chcą rozwiązać problem tłoku w gorące dni, kiedy jest tam naprawdę tłumnie. Ktoś reflektuje na jogę na powietrzu? Atmosfera jest bajeczna, naprawdę warto! Możemy iść potem na wspólne śniadanie czy coś ;)
Tu macie artykuł, dotyczący dzisiejszych zajęć.

A w ogóle to dziś obchodzimy Międzynarodowy Dzień Jogi. Spójrzcie, jak wyglądały zajęcia w Indiach, które prowadził sam premier Narenda Modi:


Zdjęcia z gazeta.pl


Sporo dziś czytam, bo wciąż leżę, więc albo śpię, albo czytam, dzięki czemu Miłoszewski idzie jak burza. Zgodnie z przewidywaniami i opiniami: bardzo wciągająca pozycja.

Tak, w kolejnym tygodniu napiszę kilka zdań o Bieszczadach, obiecuję.



poniedziałek, 1 czerwca 2015

Burgery mojego życia

Maddy, jesteś najlepsza! W końcu się poznamy, a wtedy podziękuję Ci osobiście. Nie tylko za najlepsze burgery na świecie.

Niech Was nie zmyli kolor, to nie mięso ;)




Kiedy zrobiłam je po raz pierwszy, wiedzieliśmy oboje, że te burgery muszą być w zamrażalniku ZAWSZE. I wiedzieliśmy również, że zabiorę je na Rzeźnika, tzn w podróż. Nie rozumiem ludzi, którzy nie jedzą w podróży, nie mam tu na myśli obawy o pobrudzenie auta, tylko no wiecie: na jakieś siku się zatrzymujecie? Żeby zatankować? I co, wtedy nic nie jecie?
Nawet jak rowerem gdzieś jedziemy, dłużej niż 25 km, to też robię ciasto, albo jakieś extra kanapki.

Kiedy byłam mała i szykowaliśmy się na wyjazd do Włoch z rodzicami (autem), to najbardziej z siostrą cieszyłyśmy się na bułki z kotletami, które mama szykowała, jajka, które będziemy obierać na parkingach, ciasto, które upiekła. No kupne nie smakuje tak jak domowe, po prostu. 
I takie szykowanie wałówy na podróż zostało mi właśnie z dzieciństwa. Zawsze mam jakieś cukierki albo ciasteczka, gdy jedziemy pociągiem, PKSem czy gdziekolwiek. Przyznajcie sami, nie jest to miłe? Tak schrupać coś domowego w podróży?
  
Bułki Michała. Jest najlepszym piekarzem!

Przeczytać, kupić wszystko, zrobić, zjeść, zamrozić resztę i zaprosić kogoś na zajebisty obiad! Kiedy robiłam je po raz pierwszy, bałam się tego masła orzechowego. Oczywiście, niepotrzebnie, tym razem dałam nawet więcej niż w przepisie. W ogóle dałam wszystkiego więcej. Zrobiłam 27 burgerów. 


BURGERY BURACZANE

1 szklanka ryżu
1 szklanka zielonej lub brązowej soczewicy
2 szklanki surowych startych buraków
2 łyżeczki soli
świeżo mielony pieprz
2 czubate łyżeczki majeranku
2 czubate łyżeczki tymianku
3-4 ząbki czosnku, przeciśnięte przez praskę
1 mniejsza czerwona cebula, posiekana drobno
2 czubate łyżeczki musztardy
4 łyżki masła orzechowego
1 szklanka bułki tartej

Ryż gotujesz. Soczewicę gotujesz. Studzisz i wrzucasz do miski, dodajesz starte buraczki. Blendujesz, niekoniecznie na gładko. Dodajesz całą resztę i mieszasz. Odstawiasz na kwadrans.
Szykujesz dodatki: myjesz i suszysz sałatę, kiełki, wyjmujesz talerze. Możesz w tym czasie robić sos lub frytki, co tylko chcesz. My zajmujemy się bułkami, które sami wypiekamy (tez od razu robimy 8 sztuk, żeby zamrozić i mieć na kolejny obiad) z przepisu Jadłonomii, z książki ze strony 273 ("Bułki burgerowe najprostsze"). Podział ról u nas jest taki, że ja robię burgery, a Michał bułki. Nieznacznie modyfikuje przepis Marty, dodając kurkumy, dzięki czemu mają ładny żółty kolor. No i z mąką kombinujemy, tzn pszenną z orkiszową mieszamy.

Nabieram, ile mi się marzy, wolę płasko, bo burgery mają dużo innych rzeczy w sobie i potem jest problem, by zmieścić wszystko do paszczy. Smażę burgery na rozgrzanym oleju z obu stron, co zajmuje ok 7 minut łącznie. Wykładam na ręcznik papierowy, żeby odsączyć. W tym czasie bułki już się studzą. Dalej jak kto lubi, my robimy tak: smarujemy bułeczki wegańskim majonezem (Michał zrobił! Pasuje tu idealnie! Też z książki Marty, oczywiście), trochę keczupu, na to sałata, kotlet, kiełki, może być też pomidor i ogórek. I już. Możliwości milion.

Wegański majonez, Jadłonomia, strona 275.


Jedziemy tradycyjnie w niezbyt prosty sposób. Do Krakowa blablacarem, a potem jakimiś PKSami czy busami do Sanoka, dalej do Cisnej. Cały szkopuł w tym, żeby zdążyć na te wszystkie pekaesy. Czy ktoś wątpi, że zdążymy?
Powrót łatwiejszy (chyba): blablacar z Cisnej do Łodzi, a stamtąd już PolskiBus do Poznania bezpośrednio.
90zł od osoby w jedną stronę nam wyszło. Dużo trochę, no ale Bieszczady to koniec świata...

Koty wytulone i opieka nad nimi, nad roślinami oraz mieszkaniem zapewniona. Wojtek, który opiekunem tym będzie, został również nakarmiony. Możemy jechać, yay!