poniedziałek, 30 grudnia 2013

Pasztet z soczewicy

Pasztet z soczewicy z żurawiną


Już prawie nie jem mięsa, ale wegetarianizm chyba mi nie grozi, skoro podjadam sporo ryb. A mięso rzucam (prawie, bo zdarza mi się zjadać) dla zdrowia, od ponad roku coraz mniej, teraz to już naprawdę rzadko, a jeśli to indyk (kurczaka nie jadłam od marca chyba). No nic, totalną masakrą jest dla mnie natomiast weganizm. Jajka to jeszcze, 
no ale sery? No way. Nie mogłabym zrezygnować. Jestem serożercą. To nie znaczy oczywiście, że nie korzystam z wegańskich przepisów, a takie znajdziecie na blogu JADŁONOMIA. Kocham ją, kocham tę dziewczynę i najfajniejszym prezentem urodzinowym os siebie samej byłoby pójść 18.01 na jej warsztaty kulinarne w Poznaniu, ale jesteśmy w najbliższych miesiącach naprawdę spłukani przez nadchodzący remont. Następnym razem nie odpuszczę ;)

Zrobiłam ten pasztet na święta, a przymierzałam się do takiego cuda od zeszłego roku. Dobrze, że poczekałam, bo ten przepis chwalą już setki ludzi ;)

Z tego przepisu wyszły mi dwie małe keksówki, które zostały bardzo szybko pożarte. Michał stwierdził, że "Smakuje jak prawdziwy pasztet", no pewnie! Kasza jaglana niesamowicie wiąże, na pewno będę częściej jej używała zamiast jaj, nie tylko ze względu na smak, ale też z powodu wartości.

PASZTET SOCZEWICOWY Z ŻURAWINĄ (z jadłonomii)

 2 szklanki ugotowanej brązowej lub zielonej soczewicy / około 200 g suchej soczewicy

1 szklanka ugotowanej kaszy jaglanej / około 100 g suchej kaszy
100 ml oleju
 4 łyżki suszonej żurawiny
2 - 3 łyżki sosu sojowego
2 liście laurowe
2 ziarna ziela angielskiego
1/2 łyżeczki cząbru
1/4 łyżeczki lubczyku
szczypta gałki muszkatołowej
sól i czarny pieprz
kilka łyżek oleju do smażenia


Przygotowanie:

  1. Cebulę pokroić w kostkę, na patelni rozgrzać olej i dodać cebulę razem z liściem laurowym zielem angielskim oraz goździkami. Smażyć na niedużym ogniu do czasu, aż cebula się zeszkli, wtedy wyjąć przyprawy i wyrzucić.
  2. Cebulę dodać do ugotowanej soczewicy razem z kaszą jaglaną, olejem, sosem sojowym, szczyptą soli i resztą przypraw. Zmiksować przy pomocy ręcznego blendera na gładką masę, spróbować i doprawić do smaku większą ilością soli, jeśli jest taka potrzeba. Dodać żurawinę i wmieszać ją łyżką w masę.
  3. Piekarnik rozgrzać do 180 stopni. Masę przełożyć do foremki, wyłożonej papierem do pieczenia, wyrównać i piec przez 40 - 45 minut. Następnie wystudzić przez całą noc w foremce, rano wyjąć pasztet z formy i podawać. 

piątek, 27 grudnia 2013

Pierwsze szycie





Kupujemy niekrojony chleb w piekarnii, bo taki jest dłużej świeży, a my chleba jemy naprawdę mało. I tak nigdy nie wyrzucamy, bo w ogóle nie wyrzucamy jedzenia, więc jak
 jest lekko czerstwy, tostujemy go po prostu. 
Miałam końcówkę i był akurat żytni, czyli z twardą skórką. Zjechał. Głęboko. 
W skrócie: zachlapałam kuchnię. Jak Michał dorwał opatrunki i wodę utlenioną z apteczki, ja zdążyłam zrobić kolejną kałużę - nie chciałam na długo przykładać chusteczki czy czegokolwiek, co było pod ręką. Skutek był natychmiastowy: poczułam, że odjeżdżam. Uwierzcie, krew nie robi na mnie dużego wrażenia, po prostu nagle dużo jej ze mnie uszło. Powtarzałam Michałowi, że i tak musimy jechać do szpitala. I tak nad tą kałużą krwi, Michał pyta "No ale poczułaś kość?"... ;) Bo przecież, skoro nie poczułaś, nic takiego się nie stało. Na szczęście palca nie ucięłam, ale poszło głęboko, na zgięciu wewnątrz i zewnątrz - będzie duża blizna.
Zdezynfekowaliśmy, zabandażowaliśmy i do szpitala? Nie. "Michał, musimy zjeść to drugie śniadanie", "Żartujesz", "Nie, teraz chwilowo zatamowałeś, więc musimy zjeść, przecież będziemy na izbie czekać 4h, jak nic".
Zjedliśmy z rozsądku i do szpitala. Wyjątkowo się udało, czekaliśmy niecałą godzinę. Michał nie wierzył w jakiekolwiek szycie (chyba wyobrażał sobie, że szyją tylko odcięte palce), a tu proszę: 2 szwy. 
Oczywiście wciąż byłam przekonana, że następnego dnia pójdę do pracy. 
Cóż, nie poszłam cały tydzień. Bo jak miałam iść, skoro nie mogłam się samodzielnie umyć, ubrać, zrobić sobie jedzenie.
Od niedzieli do czwartkowo/piątkowej nocy byłam nieprzerwanie na tabletkach przeciwbólowych, co 5-6 h. Nie będę się wdawała w szczegóły, było ostro. 
Musiałam się przestawić na bycie zależną od kogoś, co wkurza strasznie, ale z drugiej strony cieszyłam się, że nie jestem sama. Michał, mój anioł, wracał z pracy, zmywał po mnie, sprzątał, robił obiad, mył mnie i ani razu nie zamarudził. Złoty chłopak ;)
Prosiłam go tego dnia, by naostrzył nóż. Gdyby to zrobił, chyba jechałabym w dwóch kawałkach... Albo wszedłby w chleb. Ale raczej to pierwsze, bo była naprawdę końcówką i ta skórka jest bardzo twarda.

Kiedy nie spałam, uspokojona tabletkami, trochę poczytałam. Ale naprawdę nie dużo.

Ach, najgorsze: byłam tuż przed zrobieniem świątecznych pierników, lepieniem uszek and so on... Byłam zdruzgotana, ale potem pomyślałam, że trudno, nie mamy czasem wpływu, a świat się nie zawali, jeśli raz czegoś nie zrobię na święta.

W tym tygodniu jest znacznie lepiej, mogę już używać dłoni od kilku dni, np chwytając kubek z herbatą dłonią, w której mam zraniony palec. Dziś poszłam do lekarza, 
by mnie rozpruli, ale były tylko pielęgniarki i powiedziały, że jest ok, tylko wolą, 
żeby lekarz na to spojrzał, więc do poniedziałku jeszcze będę miała szwy.

I to właśnie dlatego się nie odzywałam: nie mogłam pisać lewą ręką. Już jest ok, choć pobolewa, jak mocniej napnę. I wciąż nie zginam części z paznokciem, bo tam mam właśnie szwy, ale mam nadzieję, że nie będzie z tym problemu.

Miłego weekendu!

ps. "Wszystko za życie" Krakauera": Wstrząsająca. Wciąż mi było zimno, bo jak inaczej, kiedy momentami uczestnicy wyprawy mieli tam odczuwalną -70 stopni...? 
Po jej przeczytaniu nikt nie wypowie się lekceważąca na temat "komercyjnych wypraw" na Everest, serio.Oj, jak warto przeczytać!

czwartek, 26 grudnia 2013

Aromatycznie


Kochani, 1,5 tygodnia temu okrutnie się skaleczyłam, dlatego nie mogłam tak długo pisać. Jutro opowiem, dziś nacieszmy się jeszcze świętami.

To mikołaj, którym się nawzajem obdarowaliśmy z Michałem. Znowu się nie zdublowaliśmy, to jakiś cud, że jeszcze się to nie zdarzyło. W tym roku było blisko jak nigdy. Miałam kupić "Planetę Kaukaz", ale już nigdzie nie było, a kupił ją Michał. 
Miałam kupić "Grona gniewu", ale ostatecznie wybrałam "Myszy i ludzie", a okazało się, 
że on wziął "Grona...". Nie mogę się doczekać "Światu nie mamy czego zazdrościć", Myśliwskiego, Mrożka i całej reszty, a  także wielu prezentów, których tu nie widać 
(np. Munro!), bo w tym roku chyba byliśmy oboje bardzo grzeczni - na bogato, 
od całej rodziny, wszystko trafione. Zresztą nie tylko od rodziny, ale o tym też później. 

Po późnym śniadaniu poszliśmy dziś na godzinny spacer po lesie, potem zjedliśmy obiad - karp, kapusta z grzybami, ale również gęś pieczona, którą dostaliśmy od mamy Michała. Jedzona pierwszy raz, smaczna ;) Pięknie pachnie u nas. 
A teraz... Chłodzimy wino, szykujemy miski z orzechami pistacjowymi, dolewamy sobie kompotu z suszu (w końcu z wędzoną śliwką zrobiłam i przypomniałam sobie smak dzieciństwa) i włączamy film. "Ojciec chrzestny III" dziś. Trzeba wcześniej zacząć, 
bo to długi film, a ja jutro do pracy niestety muszę iść.

Bądźmy dobrzy dla siebie, nie tylko w święta.


Do jutra! Teraz będę częściej, paluch się goi ;)


 

poniedziałek, 9 grudnia 2013

Dziewczyna z tatuażem i Ida

Dziś o 2 filmach, ale krótko, bo specjalistką od recenzji nie jestem i nie będę tego ukrywała.

Nadrobiliśmy w końcu "Dziewczynę z tatuażem" Davida Finchera na podstawie bestsellerowej powieści Stiega Larssona "Mężczyźni, którzy nienawidzą kobiet". 
Chyba naprawdę każdy, kto choćby minimalnie interesuje się literaturą i kinem, zna fabułę, więc nie będziemy się rozwodzić za dużo. Dla nas to jednak rozczarowanie. 
Książka, lekka i mało ambitna, ale jednak wciągająca i nie drażni stylistycznie tak często, jak można się po niej spodziewać, ma ponad 600 stron. Film 2,5h. Zgadzam się, 
że gdyby reżyser miał zawrzeć wszystkie ważne tematy, film musiałby trwać 6h, no ale jak mogli pominąć kwestię więzi, jaka łączyła Lisbeth i jej opiekuna prawnego? Jeśli pokazali nam go przez moment, mogli chociaż cokolwiek o tym powiedzieć, 
albo całkowicie pominąć ten wątek.

Lisbeth i Mikael to główni bohaterowie - zgadzam się, no ale opowieść jest o tym, 
jak oboje szukają prawdy o zaginionej przed laty dziewczynie. Wciąga ta historia, uczestniczymy w niej przez wiele stron. W filmie jest traktowana po macoszemu, 
brak pokazania sposobu pracy Mikaela, pominięty również wątek pracy w redakcji. 
Miałam wrażenie, że charaktery są bardzo słabe naświetlone. Poza Lisbeth, oczywiście, która była dokładnie taka, jak ją sobie wyobrażałam.
Jeśli nie czytaliście, to nie oglądajcie. Fincher rozczarował, ale i tak pozostaje wśród moich ulubionych reżyserów, tych nadal tworzących. Pozostaje nam obejrzeć szwedzką wersję filmu, która jest podobno o niebo lepsza. Znacie?

Wczoraj za to poszliśmy do Kina Muza na "Idę" Pawła Pawlikowskiego. Dawno polski film nie zrobił na mnie takiego wrażenia. Zakonnica, która tuż przed ślubami spotyka 
się ze swoją jedyną żyjącą krewną.
Odbywają podróż do korzeni, w poszukiwaniu grobów swoich przodków. Niech tyle Wam wystarczy.

Wprost mistrzowskie zdjęcia, spokój, 
który długo nie chciał mnie opuścić, no i Agata Trzebuchowska, aktorka z ulicy - dosłownie. Spotkana w kafejce, a właściwie wypatrzone przez jedną z osób, które pracowały przy filmie. Spodobała się jej twarz, mimika, 
gdy rozmawiałą chyba przez telefon. 
Na pytanie, czy chce zagrać w filmie, po prostu się zgodziła. Piękna historia, prawda? Oczywiście twarz ma niezwykłą, piękną, idealną do tej roli.
Musicie obejrzeć ten film, koniecznie. Nie lubię polskiego kina, ale to coś zupełnie nowego, również w sensie sposobu kręcenia - przenosimy się go lat 60. i czuć to w każdej sekundzie. Doskonały również jest Dawid Ogrodnik w roli drugoplanowej. Zobaczycie, ten film na długo w Was zostanie.

Apdejt: kto może, niech jutro pędzi na "Sugar Mana" do Muzy, za darmo grają. TU szczegóły.

niedziela, 1 grudnia 2013

Korzenny dżem dyniowo-pomarańczowy

Mój pierwszy dżem ;)



W zeszłym tygodniu kupiłam już pierwsze prezenty świąteczne. Oczywiście książkowe, bo to 90% prezentów, które kupuję i otrzymuję. Nudy, prawda? ;) Nie czułam do końca jeszcze tych choinek w centrach handlowych i nie ruszały mnie zapowiedzi opadów śniegu, ale zrobiło się trochę świątecznie za sprawą dżemu, który ostatnio zrobiłam. Tak,w  tym roku zabrałam się za przetwory. Teraz już nie ma odwrotu, piwnica wielkości prawie 8 m kw zobowiązuje!

Latem otrzymaliśmy od znajomego Michała z pracy 3 kg czerwonych porzeczek, 
więc zrobiłam z nich najprostszą konfiturę, którą zjedliśmy w ciągu kilku tyg. Potem było sporo zawracania głowy z mieszkaniem, więc wróciłam do tematu słoików jesienią, 
gdy pojawiła się pigwa. Zapigwowałam sporo słoików i sukcesywnie zużywam do herbaty, 
a najchętniej do owsianki, pycha! W przyszłym roku z pewnością zrobię dużo większy zapas.

Ale dżem... To naprawdę wyższa szkoła jazdy dla mnie. Zawsze się broniłam przed wekowaniem, no bo sami przyznajcie, jak to brzmi: "należy smażyć (gotować) 2-3 dni"? Że przez kilka dni jestem niewolnicą w kuchni. Dopiero doczytałam w tym roku, 
że owszem, proces trwa 2 lub 3 dni, ale po 2 godziny. Ha!
Natalia zaintrygowała mnie pomysłem dżemu dyniowo-pomarańczowego. Brzmi dobrze, prawda? Smażył się z 2 laskami cynamonu, gałką muszkatołową i w brązowym cukrze. Żałowałam, że nie mam jeszcze kardamonu, choć Michał stwierdził, że dżem jest pyszny, ale było blisko przesadzenia z przyprawami korzennymi (chciałam jeszcze gwiazdkę anyżu dorzucić), więc lepiej, że na tym poprzestałam.


KORZENNY DŻEM DYNIOWO- POMARAŃCZOWY

2-2,5 kg dyni
3 pomarańcze
skórka z 1 pomarańczy
sok z 1 pomarańczy
skórka z połowy cytryny
sok z połowy cytryny
szklanka trzcinowego cukru (lub pół na pół z białym)
cynamon (najlepiej w laskach)
łyżeczka imbiru
czubata łyżeczka gałki muszkatołowej

Dynię obrałam, pokroiłam w większą kostkę i zasypałam cukrem, żeby puściła sok. Odstawiłam na 2-3 godziny.
Wyfiletować pomarańcze (TU możecie zobaczyć naprawdę prosty sposób, 
to zajmuje kilka minut!), zetrzeć potrzebną skórkę i przygotować sok.
Wszystko dodać do dyni, zagotować i pod przykryciem gotować około 30 minut, 
aż owoce się rozpadną. Następnie zdjąć pokrywkę i gotować ok 2 godzin. 
Przykryć, dać im odpocząć i następnego dnia ponownie gotować/a raczej smażyć, bo już sporo wyparowało ponownie 1,5-2h, do czasu odpowiadającej nam konsystencji. Wyjmijcie cynamon.
Przełożyć jeszcze gorący do czystych i suchych słoików, następnie pasteryzować 
(ja zagotowałam w garnku, nalewając wody do połowy słoików, trwało to 5-7 minut od czasu zagotowania, bo wiem, że zjem je maksymalnie w ciągu 8 tyg).

Z tej porcji powinno wyjść ok 5 słoiczków 320 g. Na zdjęciu jest więcej, bo robiłam dżem 2 razy, część już zjedliśmy, część wydaliśmy ;)




czwartek, 28 listopada 2013

Pasta fasolowa

 Uwielbiamy wszelkiego rodzaju pasty. 1-2 razy w tygodniu jemy guacamole (teraz jest bardzo dobre i w przystępnej cenie awocado!), lubię pastę jajeczną, z makreli, uwielbiam hummus, tapenadę z czarnych oliwek, często też robię poniższą pastę, w różnych wariacjach, dodając przesmażone pieczarki, zmiażdżony czosnek lub suszone pomidory, albo ostatnio 2 łyżki domowego przecieru pomidorowego, którego spory zapas dostałam od mamy Michała.


PASTA FASOLOWA

puszka czerwonej fasoli
łyżeczka słodkiej papryki
szczypta oregano
szczypta ostrej papryki
3-4 łyżki oliwy z oliwek
sól, pieprz
opcjonalnie: 3-4 pokrojone suszone pomidory i 2-3 łyżki passaty pomidorowej 
lub ząbek czosnku

Fasolę odsączyć, wszystkie składniki zblendować. Konsystencja i smak zależą tylko i wyłącznie od Waszych upodobań.
Do pracy zabieram z pieczywem lub pokrojonymi w słupki marchewkami i selerem naciowym, wzbudzając zazdrość wśród współpracowników ;)




Pasta fasolowa



niedziela, 24 listopada 2013

Razem


No właśnie. Wciąż jesteśmy razem, wszyscy. Mamy 3 pokoje, ale mieszkamy w jednym, dwa pozostałe mają być/są remontowane. W poprzednim mieszkaniu były 2 pokoje, każde z nas miało swój, każde siedziało z książką, przy swojej muzyce, przy swoim komputerze. Koty były trochę na rozdrożu, nie wiedziały, z którym z nas siedzieć. 
Teraz nie mają takich dylematów i jest ogromna zmiana w ich zachowaniu. Bajka jest dużo spokojniejsza, chętniej się bawi z nami wędkami, sporo czasu poświęcamy też na jej głaskanie, nie jest taka nieprzystępna, o Jokerze nawet nie wspominam, bo zmienił 
się diametralnie, odkąd tu zamieszkaliśmy. Jeśli mówiłam, że to kot nie do zagłaskania, 
to nie wiem, jak teraz to nazwać. Powinien mieć zmienione imię na Pieszczoch albo Głaszczmniebezkońca. W ogóle jest dużo odważniejszy, dużo rzadziej ucieka w ataku paniki, a właściwie są to niezwykle rzadkie sytuacje.
Jestem prawie pewna, że zmiany w zachowaniu kotów oraz ich większy spokój ducha 
są podyktowane tym, że mieszkamy wszyscy w jednym pomieszczeniu. 
Dobrze, że są plusy remontu, jednak wkrótce się skończą... Ale nie uprzedzajmy faktów, bo jest pewien plan, z którego koty powinny się bardzo ucieszyć.

Jeszcze jedno: częściej siedzą obok siebie, nie bijąc się. Patrzą na siebie łagodniej, częściej się obwąchują, zamiast bić jeden drugiego po głowie (dosłownie, Joker to damski bokser, ale Bajka nie lubi się w to bawić, niestety).

A może to też jesień/zima?

Ps. Za miesiąć minie rok, od kiedy Joki Joke jest z nami. To nie do uwierzenia.

Ps2. Jedna z moich ulubionych reklam. Be more dog. ;) 

sobota, 23 listopada 2013

Money money money

Jest dużo lepiej, wciąż kaszlę, ale mniej i wyraźniej odkaszluję, tzn pozbywam się ;)

Tymczasem my biegamy po ikeach i innych miejscach, wciąż niezdecydowani co do kuchni. Miała być czerwona, miała być biała, stanęło na szarej lub beżowej. Lakierowana, z połyskiem. Żaden z tych dwóch ostatnich kolorów mi się na początku nie podobał, 
ale spojrzałam na nie z innej perspektywy w zestawieniu z różnymi dodatkami. Dzieje się. Jestem już zmęczona, ale... pozytywnie. Tylko... dlaczego to tyle kosztuje? 
Wiem, że to na lata, wiem. Ale dużo i tak, no kurde. Dostaliśmy pierwszą wycenę naszej naprawdę małej kuchni - 15 tys. Wprowadziliśmy poprawki (w międzyczasie zmieniliśmy koncepcję, więc nawet nie samą ceną zmiany były podyktowane) i stanęło na 7,5, 
ale w tej cenie mamy kuchnię z Ikei ze sprzętem AGD - tę, którą wybraliśmy. 
I pewnie na Ikei stanie, co podejrzewaliśmy od początku. Nie umiem inaczej - wciąż myślę, gdzie możemy pojechać za tę kasę, serio. Wygląda jednak na to, że w najbliższych kilku latach nigdzie nie pojedziemy, jeśli mowa o takich wakacjach 2-tygodniowych. 
Będziemy pewnie robić kilkudniowe wypady i tyle. Zawsze coś! W zamian za to będę miała gdzie gotować przez najbliższych kilkanaście lat.

Tymczasem wciąż mieszkamy w dużym pokoju i kuchni. Przytulnie nam, dużo czasu razem, koty szczęśliwe, ale o tym jutro... ;)

Myślę, co na jutrzejszy obiad i pizza wydaje się najlepszym pomysłem. A w poniedziałek może dyniowe gnocchi? Mam dwie dyńki i nie zawaham się ich użyć! A planuję jeszcze nawet dokupić. Spieszmy się kochać dynie, wkrótce odejdą...



piątek, 22 listopada 2013

Bo każdy z nas jest Włochem



Czy uwierzycie, że znowu jestem chora? Uporczywy kaszel i ból gardła zaprowadziły mnie do lekarza w środę rano. Wzięłam urlop na te 3 dni. Pani doktor jest załamana moim brakiem odporności. Ja też, ale wszystko przez to, że nie biegam, a nie biegam,
 bo boli mnie kolano. W ten weekend kupuję kije do NW, żeby cokolwiek robić na zewnątrz, minimum 3 razy w tygodniu. Jedną zimę w życiu nie chorowałam - biegałam wtedy, 
nawet przy -15, to nie może być przypadek. No i zaczęłam chorować w tym krótko po tym, 
jak z roweru przesiadłam się na tramwaj. Raz: ludzie w tramwaju, zarażający. Dwa: rower jako rodzaj aktywności fizycznej, hartował, chociaż jeździłam jak było +2-4 stopnie najniżej.

Tym razem nie dostałam antybiotyku, tylko jakiś słaby chemioterapeutyk ;/ Ale na kaszel, który nie pozwalał funkcjonować, pomogła dopiero herbata z majeranku. 
Udało mi się wczoraj usnąć. Prawie zupełnie przestałam kaszleć, a dzisiaj już więc odkaszluję, więc pewnie leki zaczęły działać.

Gotuję sobie krem z buraków, słucham GRRR! Stonesów, czytam Eco, piszę, co mam do napisania. I planuję.

Doskonała reklama Fiata 500. Włosi zbajerują każdego. I każdy, prędzej czy później, chce być jak oni ;) I jeszcze Prada.

A w temacie - Natalia była we Włoszech, chociaż zarzekała się, że Italia jest na jednym z ostatnich miejsc, do których z mężem się wybiorą. Tam odbyło się szkolenie. Zachwycona! Zwróciła uwagę na coś, co mi już umyka - chyb a zbyt wiele razy tam byłam. Tam, na bardzo wysokich stanowiskach, ludzie nie mają zadęcia, które u nas występuje u pierwszego lepszego kierownika działu. To prawda.

Tęsknię za Italią, nie byłam w tym roku i czuję, jak mi tego brakuje. Zawsze mnie to naładowywało na kolejny rok: słońce, ludzie, ich optymizm i podejście do życia. Po cichu wierzę, że uda się w przyszłym roku chociaż kilka dni urwać w Rzymie, skoro mamy tanie linie i skoro mamy nocleg za free w Wiecznym Mieście.

UPDATE: kino włoskie w TVP Kultura! Nie przegapić!


niedziela, 17 listopada 2013

Doris Lessing nie żyje

Smutno. Zmarła Doris Lessing, jedna z moich ulubionych pisarek. Mam zaledwie 10 jej książek, ale uwielbiam, chłonę, rozkoszuję się każdym jej zdaniem. Kto nie czytał, 
niech nadrabia. 
Miała 94 lata.


Doris Lessing*
* zdjęcie pochodzi z tej strony

czwartek, 14 listopada 2013

Placuszki dyniowe

Jakiś czas temu robiłam pęczotto z pieczoną dynią. Specjalnie upiekłam jej więcej
(w kawałkach, skórą do dołu), żeby pozostałą część zblendować na puree, którego użyłam następnego dnia do śniadania.

Placuszki tak mi zasmakowały, że postanowiłam w najbliższym czasie przygotować duuuużo słoików z puree i zapasteryzować. W ten sposób całą zimę będę mogła robić sobie takie śniadania. A i puree jest świetną bazą do zupy czy ciasta z dynią.
Przyda się na pewno! Dziś przytargałam 8 kilogramów dyni (a to jedynie połówka...)
i w weekend będę z nią walczyć. Mam nadzieję zrobić też dżem dyniowo- pomarańczowy, ale o tym wkrótce napiszę.

Przepis z Kwestii Smaku, która nigdy nie zawodzi.

PLACKI DYNIOWE

ok 400 g purée z upieczonej dyni 
3 łyżki jogurtu naturalnego  
2 jajka
2 łyżki oleju roślinnego lub roztopionego masła
2 - 3 łyżki cukru 
1,5 szklanki mąki pszennej 
2 łyżeczki proszku do pieczenia 
mała szczypta soli

W misce wymieszać purée z dyni z jogurtem naturalnym (nie musimy dodawać jogurtu jeśli puree z dyni było rzadkie, wodniste). Następnie krótko zmiksować 
lub wymieszać z jajkami oraz 2 łyżkami oleju, dodać cukier oraz mąkę uprzednio przesianą i dobrze wymieszaną z proszkiem do pieczenia oraz solą. Wszystko krótko zmiksować do połączenia się składników na gładką i jednolitą masę. Składniki można też mieszać łyżką.
Rozgrzać patelnię (np. naleśnikową lub inną z nieprzywierającą powłoką) i posmarować ją olejem. Nakładać po 1 pełnej łyżce ciasta zachowując odstępy. Wyrównać powierzchnię nałożonego ciasta.
Placki smażyć na niezbyt dużym ogniu, do czasu aż urosną i będą ładnie zrumienione (przez około 3 minuty). Przewrócić na drugą stronę i smażyć do zrumienienia, przez około 1,5-2 minuty. Przed smażeniem następnej partii patelnię wyczyścić ręcznikiem papierowym lub gąbką.
Podałam je z cukrem pudrem i powidłami śliwkowymi. Ścieraliśmy też na placuszki cynamon i były jeszcze lepsze.

placuszki dyniowe



poniedziałek, 11 listopada 2013

Alla nostra casa

Początek pakowania
Sporo tego zgromadziliśmy. Dopóki się nie wyprowadzasz, nie wyobrażasz sobie nawet, jak dużo. Ale właściwie gdy się wyprowadzaliśmy do Poznania prawie 4 lata temu, 
nie mieliśmy nic - nawet talerzy, no nic. A mieszkanie, które wynajmowaliśmy, było zupełnie puste. Więc logicznym jest, że trochę wszystkiego musieliśmy zgromadzić. 
Książki ale przeklinałam, ha! Kto to wszystko nakupował?! ;)

Pierwszy dzień był dziwny - czułam się, jak na wakacjach, zastanawiając się np. gdzie mogą być małe łyżeczki. Potem było coraz lepiej, ale jako właściciele poczuliśmy 
się dopiero po kilku dniach, gdy jechaliśmy stąd do pracy. Po kilku dniach też odgruzowaliśmy się z kartonów tzw niepotrzebnych, które wynieśliśmy do piwnicy 
(na szczęście mamy sporą, prawie 8 m kw), ale i tak jest średnio, bo mamy trzy pokoje, a mieszkamy ze wszystkimi klunkrami w jednym. Drugi pokój jest remontowany, 
a trzeci będzie później. Karton na kartonie. 
Ale nie narzekajmy ;)

Ciężki tydzień za mną, bo choć szczęśliwy - w końcu na swoim! - to bardzo cierpiałam 
z powodu astmy i alergii. Kurz jest moim wrogiem, największym. Do tego jesień (pleśnie). No i początek remontu. To wszystko spowodowało, że budziłam się kilka razy w nocy 
z powodu duszności i kaszlu. A odetchnąć mogłam jedynie w pracy. I wspomóc mogłam Michała tylko na początku, przy ściąganiu tapety i kleju. Gdy potem zeskrobywał farbę 
i zaczęło pylić i się kurzyć, musiałam już wyjść. Przestawił drzwi, pozatykał je od spodu 
z dwóch stron wilgotną szmatą i po 2 dniach przestałam się dusić. Już wiemy, ze na czas gipsowania będę musiała się wyprowadzić do babci na 2-3 dni. Inaczej po prostu nie dam rady. Ale na malowanie wrócę i mam nadzieję, że chociaż to będę mogła zrobić. 
Bo niefajnie jest nie uczestniczyć w remoncie swojego mieszkania.

Jesteśmy zasypani magazynami wnętrzarskimi, wybieramy wciąż podłogi, kolor ścian. Na kuchnię jesteśmy prawie zdecydowani, ale chyba poczekamy na nią kilka miesięcy, niestety. Z utęsknieniem czekam na szafę, w tym tygodniu ktoś przyjedzie, wymierzy, poda termin wykonania. Wspomagamy się komodą i Ikeą, która proponuje ciekawe rozwiązania na przechowywanie ubrań i pościeli, gdy czekasz na szafę lub jesteś na walizkach. ;) Swoją drogą, jak dobrze mieć Ikeę pod nosem, naprawdę!

Mamy w końcu internet, powoli się ogarniam, więc nie zostawię Was już na tak długo. ;)


Nasze klucze ;)


piątek, 25 października 2013

Przeprowadzka coraz bliżej

W środę rano odbieramy klucze! Do naszego mieszkania, ha! Zleciało. Wzięliśmy urlop na ten dzień, bo zaczniemy coś znosić już i ściągać tapetę. Będzie się działo. Sporo. Ściany i podłogi, w całym mieszkaniu. Zwariowany tydzień się zapowiada.

Tymczasem w domu pojawiły się pierwsze kartony, ku uciesze kotów, rzecz jasna ;)
 Ale dzisiaj wrzucam zdjęcie Jokera, który się akurat przeciągał i ziewał. On jest spokojny, robi coraz większe postępy. Bardzo się boimy, ze przeprowadzka wszystko zaprzepaści, bo musimy go jakoś zapakować do transportera. Pewnie wymościmy 
go kocimiętką i ułożymy kiełbasianą drogę do niego. Bajka natomiast od kilku dni śpi 
w wannie, a chowa się tam np. przed wiatrem (mamy zasłonkę, więc jest naprawdę ukryta). 
Myślę, że ona czuje, że coś się dzieje. W końcu starsza... ;) Ale jest spokojna, 
nie denerwuje się, a to najważniejsze.
Dla kotów to tez będzie dobry czas, jak już wypuścimy je z transporterów - tyle nowych kątów do zbadania! Tyle kartonów, nowych rzeczy, jak śrubki, młotki, wałki, no i wszędzie kartony... ;)


Joker ;)



A jutro na wycieczkę jedziemy do marketów budowlanych, ikei i innych tych wszystkich okropnych miejsc przepełnionych ludźmi. I pewnie pierwsze zakupy jutro. Farba jakaś, wałek, coś. Przyda się z pewnością.
Na szczęście będziemy z sympatycznymi ludźmi, dobre towarzystwo to podstawa! ;)

Chciałabym powiedzieć, że jestem zdrowa. Bardzo bym chciała.

Ściskam Was, na odległość, by nie zarazić. Nie chorujcie, proszę. Ja już 3 tygodnie 
się męczę, równo 3 tygodnie. Nie mam siły, a przede mną czas, kiedy muszę być bardzo silna: przeprowadzka i remont.



wtorek, 22 października 2013

Un caffé e biscotti al cioccolato








Jak już było dobrze, to dziś obudziłam się znowu z bólem gardła, kaszlem i katarem. 
Czy ja kiedyś z tego wyjdę? Muszę mieć przecież siłę na przeprowadzkę, na remont, muszę wrócić do pracy, a to już pojutrze!
Nie wspominając, jak bardzo chciałabym wrócić do biegania...

Kawa, ciasteczka z 1,5 tabliczki gorzkiej czekolady i połowy kostki masła... Dodałam posiekanych orzechów włoskich, żeby nie było tak niezdrowo ;) 
Najpierw film i książka, czyli przyjemności,a  potem do pracy, bo to, że nie chodzę chwilowo do pracy, nie znaczy, że nie mam zadań z pracą związanych...


Bardzo mi brakowało włoskiego. I to jest dobra strona, związana z chorobą - odkurzyłam duolingo i pracuję codziennie. Staram się, by nigdy nie było mniej niż 15 minut, 
a dziennie nie dłużej niż 45 minut. Gdy wrócę do pracy, obiecuję sobie co drugi dzień pracować 30 minut. To naprawdę nie jest dużo, a dzięki temu jesteśmy w rytmie. Zasypiam i powtarzam słówka, wspaniałe!


Miłego dnia!


niedziela, 20 października 2013

Masło orzechowe

Ci z Was, którzy biegają, na pewno doskonale kojarzą Tydzień Amerykański w Lidlu, ponieważ wtedy pojawia się masło orzechowe o świetnym składzie, bez żadnych okrutnych dodatków. Zwykle kupujemy 4 słoiki. A dzisiaj niespodzianka. Sami zrobiliśmy masło orzechowe. 

MASŁO ORZECHOWE

Kupiliśmy 0,5kg orzeszków ziemnych, trochę podjedliśmy, obraną resztę wrzuciliśmy do robota. Dodaliśmy 2 łyżki oleju, płaską łyżeczkę soli i dużą łyżkę miodu. I miksowaliśmy do czasu, aż konsystencja nam odpowiadała

 
Masło orzechowe mmmmm


Wyszło trochę crunchy, mmmmm.

Polecam. Bardzo uzależnia i jest bardzo kaloryczne, no ale tłumaczę sobie w takich chwilach, że orzechy są odżywcze i inne takie rzeczy, które sprawiają, że człowiek, 
który całe życie ma 5 kg za dużo, wciąż nic nie potrafi z tym zrobić.

Jeszcze chwilę poduolinguję z włoskim i do łóżka. Co nos budzi mnie atak kaszlu, który trwa tak długo, aż nie wstanę po leki na astmę. Niech już ta ropa zejdzie na dobre, 
mam dość gnicia.



piątek, 18 października 2013

Pęczak z pieczoną dynią i papryką oraz krem ziemniaczany z gruszką!

To naprawdę nie jest blog kulinarny i nigdy nie aspirowałam do tego, uwierzcie. Ostatnio trochę jest tych przepisów, ale to dlatego, że choruję i leżę w domu. A jak człowiek jest 
w domu, to musi coś zjeść, prawda?
W chorobie obiady muszą być szybkie i pożywne, by dawały siłę i nie męczyły podczas przygotowania.


Krem z pora, ziemniaków i gruszki

Wczoraj ugotowałam krem, w którym czułam gruszką, coś obłędnego! Koniecznie
 z pokrojonymi migdałami! W ogóle ostatnio się zakochałam zupełnie w Jadłonomii. 
Po kremie, zjedliśmy perskie curry z krewetkami, któremu nie zdążyłam zrobić zdjęcia. Szybkie, pyszne, sycące. Przyprawę za'atar zastąpiłam oregano i tymiankiem.



KREM ZIEMNIACZANY Z POREM I GRUSZKĄ 

3 pory z długimi białymi częściami
4 średniej wielkości mączyste ziemniaki
2 dojrzałe gruszki, obrane i pokrojone w kostkę 
około 2 l bulionu warzywnego
gałka muszkatołowa
sól i pieprz
delikatny olej do smażenia

do podania grzanki, prażone migdały lub łyżka ulubionej delikatnej kaszy




  1. Białe części pora pokroić w talarki. Na dnie garnka rozgrzać kilka łyżek oleju i dodać porowe talarki, dusić na małym ogniu do czasu, aż por zacznie robić się miękki i szklisty. Wtedy dodać gruszkę i dusić wszystko razem przez kolejnych kilka minut.
  2. Kiedy gruszka zacznie się rozpadać dodać ziemniaki, wszystko dokładnie wymieszać i wlać gorący bulion. Gotować na małym ogniu ok 40 minut.
  3. Ugotowane w bulionie warzywa zmiksować ręcznym blenderem, doprawić odrobiną gałki oraz solą i pieprzem do smaku. Podawać skropione dobrym olejem i z ulubionymi dodatkami.

A dziś zrobiłam pęczak z pieczoną dynią i papryką. Upiekłam dyńki więcej, bo potrzebuję puree na jutrzejsze śniadanie. Trzeba powoli zabrać się za zapasy puree na zimę, 
żebym miała wkład do ciasta dyniowego, tart i czego jeszcze mi się zachce w grudniu-styczniu.



PĘCZAK Z PIECZONĄ DYNIĄ I PAPRYKĄ


1,5 szklanki kaszy pęczak 
500 - 700 g dyni ze skorupą 
3 czerwone papryki, przekrojone na pół i wypestkowane 
ćwierć łyżeczki papryki chili 
ząbek czosnku 
kilka łyżek drobno posiekanej natki pietruszki 
garść orzechów laskowych 
oliwa 
 sól i pieprz

Przygotowanie:

  1. Piekarnik rozgrzać do 200 stopni. Na blasze wyłożonej papierem do pieczenia położyć dynię i piec 15 minut, po tym czasie ułożyć obok papryki 
  2. i piec kolejne 20 minut.
  3. W tym czasie kaszę pęczak ugotować w dwóch szklankach osolonej wody
  4.  z łyżką oliwy, zielem angielskim i liściem laurowym. 
  5. Upieczone warzywa wyjąć, dynię obrać i pokroić w kostkę, paprykę też 
  6. (ja nie obierałam)
  7. Pęczak połączyć z upieczonymi warzywami, dodać przyprawy i dwie łyżki oliwy z oliwek. Jeść posypane pietruszką i orzechami. Na zimno tez obłędne obłędne!
Pęczak z pieczoną dynią i papryką



czwartek, 17 października 2013

"9 złoty daj na koty" - Joker zachęca





Od 10 miesięcy jest z nami Joker, z którym znaleźliśmy się dzięki Fundacji Agapeanimali. Wiecie, jak było od początku, bo opisywałam wszystko na poprzednim blogu. Kot jest z nami bardzo szczęśliwy, codziennie z nim pracujemy, by jeszcze bardziej się oswajał i są tego widoczne efekty. Jest coraz odważniejszy, coraz rzadziej ucieka w popłochu lub nagle się zrywa. Bajka się do niego już dawno przekonała, 
tylko trochę udaje, że jest dorosła i nie dla niej pieszczoty z o rok młodszym kolegą.

Trzyma go na dystans, ale też coraz mniejszy.


Fundacja potrzebuje pomocy, za miesiąc październik ich opłaty (karma, kliniki) wynoszą 15 000. Proszą o 9zł, a dlaczego konkretnie tyle? Fanów na Facebooku mieli tyle, 
że policzyli, że jeśli każdy zapłaciłby 9 zł, potrzebna kwota by się uzbierała, dlatego zorganizowali taką akcję. Wpłaciłam za 3 osoby, więcej nie mogę, niestety. Może do Was ta akcja nie dotarła...? 
Potrzeba jeszcze 11,837 zł. Wiem, że trochę osób tu zagląda, mimo znikomej ilości komentarzy, bo zerkam czasem na statystyki ;) Rzućcie kasą, chociaż trochę ;)


Może zdjęcia szczęśliwego Jokera Wam pomogą podjąć decyzję, o.

Oto opis akcji z Facebooka, bo wiem, że nie każdy korzysta:


Każdy człowiek w swoim życiu musi mieć jakąś misję. My mamy- ratujemy kocie istnienia od zapomnienia, chorób i znęcania. Niestety czasami nawet i my się przeliczamy w naszych możliwościach. Wiemy, że możemy spotkać się z opinią, że jak brak środków to się nie pomaga, ale.... no właśnie. ale. Zawsze jest jakieś ALE. Często nie potrafimy odmówić, czasami jesteśmy stawiani pod ścianą, a nie raz po prostu los nam zsyła prosto pod nogi chorego miauczącego futrzaka i wtedy naszym obowiązkiem jest pomóc. Fundusze na drzewach niestety nie rosną :( Dlatego powstała akcja zbiórki pieniędzy na zapłacenie faktur za miesiąc wrzesień. Ile nam potrzeba? Prawie 15 tys. zł. Pewnie zastanawiacie się jakim cudem aż tyle. Już Wam mówimy. 15 tys zł. to :
- faktury z klinik weterynaryjnych za leczenie, hospitalizację, oraz leki dla kotów wolno żyjących, dzikich oraz naszych podopiecznych
- faktury z klinik za sterylizacje i kastracje kotów wolno żyjących
- rachunki ze sklepów zoologicznych za karmę i żwirek dla kotów wolno żyjących jak i naszych podopiecznych

Październik jest miesiącem dobroci dla zwierząt, więc akcja będzie trwać do końca miesiąca.

Skąd tytuł akcji? Prosta matematyka :) Mamy 1748 fanów * 9 zł = 15,732 zł. Chcielibyśmy móc dalej pomagać, więc liczymy na Wasze wsparcie - duchowe i materialne :)

Każda złotówka to jedno kocie życie- prosimy nie bądźcie obojętni

26 1090 1346 0000 0001 0666 4622
Fundacja Agapeanimali
ul. Jugosłowiańska 44F/30
60-149 Poznań

w tytule wystarczy wpisać "9 złoty daj na koty"

Dane dla przelewów zagranicznych - WBK PPLPP PL 26 1090 1346 0000 0001 0666 4622










wtorek, 15 października 2013

14. Maraton w Poznaniu

I oczywiście wróciłam do lekarza. I oczywiście mam zwolnienie, do środy włącznie, 
więc ponad tydzień leżenia. Jak ja mogłam sobie wyobrażać, że w czwartek/piątek pobiegam? Nie wiem. Ropa wciąż schodzi, na szczęście nie dostałam drugiego antybiotyku, 
ale muszę to odleżeć, by się pozbyć cholerstwa.
Jestem dość słaba: położyłam się wczoraj na kilka minut po obiedzie. 
Ot, by potowarzyszyć Michałowi w króciutkiej sieście, a obudziłam się 12h później. Ledwo doczłapałam się do lekarza.

Przed maratonem - oboje uśmiechnięci ;)

W weekend gościliśmy u siebie Ewę, bliżej znaną jako Czeczę. To wszystko z okazji maratonu, który odbył się w niedzielę. Czecza ma życiówkę (złamała 4h!), Michał ma życiówkę (niewielką, o kilka minut, no ale to zawsze życiówka!). Ona szczęśliwa, 
on niezadowolony. Bo się zmęczył, jak na żadnym maratonie, bo za mało treningów było (lipiec i sierpień to był gorący dla nas okres, związany z kupnem mieszkania) i w ogóle. Ech, nie mam już na niego siły ;) To jego czwarty maraton.

W niedzielę wstaliśmy o 6 (Czecza o tej godzinie była już po śniadaniu), odprowadziłam ich na start, potem wypiłam kawę w Macu i pojechałam do domu. Gdy przebiegali pod naszym domem na 23.km, podałam chusteczki Ewie, odebrałam buff od Michała, pokibicowałam trochę, przywitałam się z tymi, których znałam i pojechałam na metę, 
by czekać na moja dwójkę. W tym roku nie krzyczałam, kibicując i w ogóle mnie było mało ze względu na chorobę - ograniczyłam się naprawdę do minimum.

A gdy wróciliśmy do domu, zjedliśmy wszystko to, co przygotowałam poprzedniego dnia: najpierw zupa z zielonej soczewicy z pomidorami, w międzyczasie upiekła się pizza, 
a na deser było ciasto kakaowo-pomarańczowe z imbirem. Pyszne, tylko naprawdę nie umiałam zrobić dobrego zdjęcia. Przepis wrzucam, ale mam to z przyjemnego bloga Na Grabinie. U mnie bez melasy. Polecam.


 
CIASTO Z POMARAŃCZĄ

200 g mąki pszennej przesianej
150 g cukru
150 g masła
1/2 łyżeczki proszku do pieczenia
25 g kakao
2 jajka

skórka i sok z jednej pomarańczy
5 goździków, rozbitych moździerzu
1/2 szklanki rodzynek
2 cm kawałek imbiru, starty na tarce


Piekarnik nagrzewam do 170 st.
W mikserze ucieram masło z cukrem. Oddzielnie łączę mąkę, kakao, proszek i goździki.
Do masła dodaję jajko, cześć składników sypkich, drugie jajko, znowu sypkie - i powoli dodaję sok, skórkę z pomarańczy, imbir i rodzynki - cały czas mieszając. Piec godzinę, ostudzić w piekarniku
.


Wracam do łóżka. Przyjemności! 





czwartek, 10 października 2013

Nobel dla Alice Munro!

Dziś króciutko. Bo z tej radości dostałam kaszlu okropnego.

Munro dostała Nobla! Tak mocno jej kibicowałam! Uwielbiam ją!
Nadrobić koniecznie i jeszcze tu  i marsz jutro do księgarni lub biblioteki, kto nie czytał!



Alice Munro* ;)









*Zdjęcie pochodzi z http://www.independent.co.uk/arts-entertainment/books/news/i-never-thought-i-would-win-alice-munro-awarded-2013-nobel-prize-in-literature-8871398.html



środa, 9 października 2013

Leży

 W czwartek i piętek wzięłam wolne, by się wychorować. Chciałam być mądrzejsza i nie poszłam do lekarza. Myślałam, że się wyleczę imbirem i miodem. Przez weekend było dużo lepiej i w poniedziałek poszłam do pracy. Chwyciło mnie na nowo popołudniu. Zasłabłam wracając z pracy. We wtorek wstałam o 5, umyłam głowę, zrobiłam sobie śniadanie i zaparzyłam espresso w kawiarce. I padłam na krzesło. Wiedziałam, że nie dam rady, tak mi się w głowie kręciło. Przebrałam się ponownie w dres i wróciłam do łóżka, przedtem informując tylko szefa, że nie dam rady.
Angina ropna. Gorączka. Okropne czopy ropne masz w gardle, dziecko - powiedziała pani doktor. I zapisała antybiotyk. 
Wczoraj miałam trzeci raz w życiu gorączkę, prawie 39 stopni, bo ja naprawdę nie gorączkuję. Dziś już lepiej, na szczęście. Bo jutro muszę iść do pracy. Powiecie, 
że głupio robię i że nic się nie stanie, jak nie pójdę. Właśnie, że się stanie. Jesteśmy we dwie, więc musi być min jedna. Logiczne. Gdybym miała zaplanowany od kilku miesięcy wylot do Londynu, też bym nie chciała, że moja koleżanka z pracy mnie wystawiła, 
bo choruje. Jakoś się wykaraskam, tylko będę jutro i w piątek pracowała pewnie wolniej, 
a przez to dłużej. Ale nic to, damy radę.
Wczoraj nie mogłam ustać kilku minut, a dziś zrobiłam sobie śniadanie (Sama!) i gardło dużo mniej boli. 

Wszystko leży: nie mam kiedy i jak planować remontu i przeprowadzki, nie mamy zamówionych fachowców, bo nie możemy się na nic zdecydować. 
Bo jak się zdecydować, kiedy ja leżę i na niewiele więcej mnie stać?
 
Wracam do łóżka, z kolejną herbatą z miodem. A Wy trzymajcie kciuki, żebym dała radę, bo, szczerze mówiąc, nie mam innego wyjścia.






niedziela, 6 października 2013

Podłoga - co robić?



Wczoraj byliśmy na parapecie u Kasi i Tomka. Taki list zostawili sąsiadom w windzie. 
Niektórzy sąsiedzi odpowiedzieli ;) My nie byliśmy długo, ze względu na moje przeziębienie, ale było 47 osób, dj, i baaardzo głośna muzyka. Sąsiedzi są bardzo wyrozumiali, do 23:30, kiedy wychodziliśmy, nikt nie przyszedł.

Piękne, duże mieszkanie. Poza korytarzem i kuchnią mają deski podłogowe z dębu. 
W ogóle całe mieszkanie w stylu skandynawskim, taki nam bardzo pasuje ;) 
No i zakochałam się w tych deskach, ale byłam przekonana, że to parkiet, a teraz już wiem, co i jak się nazywa. Ale dlaczego to tyle kosztuje...? Okropność. 
Na smutki pomogła trochę pizza (tym razem jedyna prawdziwa, na drożdżach i mące typu 00) 
z mozzarellą i pomidorami. Ciasto drożdżowe ze śliwkami i cynamonową kruszonką też wywołało uśmiech. 

Rozmawiamy, oglądamy, liczymy. Czy deski, czy panele. Bo na razie wiemy tyle, 
że płytki w kuchni i korytarzu.
Może ktoś ma doświadczenia? Czy rzeczywiście warto się wrzucać na deski za 100zł/m2 Zanim przejdziecie do wymieniania rzeczy, które trzeba zrobić, od razu mówię, że kupimy już lakierowane. Kolega takie poleca. Ja bym wolała odrobinę ciemniejsze. 
Ale właśnie już lakierowane.
A jeśli panele, to klasa A4 lub A5, inna nie wchodzi w grę raczej. Kto dotykał, ten wie.
Podobno są jakieś panele z systemem wygłuszającym, ktoś coś wie? Bo wkurza nas 
w panelach ten dźwięk, jakby ze studni i dlatego trochę sami nie wiemy, czego chcemy. 
Wiemy na razie tyle, że wszystko, co nam się podoba i wydaje się właściwe do naszego mieszkania, jest potwornie drogie...