środa, 3 stycznia 2018

Co czytałam w listopadzie i grudniu

Do wyzwania "52 przeczytane książki w roku" podchodzę co roku, już od kilku lat. Zwykle czytam ich 45-50, jednak dopiero w tym roku udało się "klepnąć" te 52 tytuły. To trochę niedokładne, bo w tym roku przeczytałam kilka takich książek, które były jak 3, ale też zdarzyło się trochę takich ok 250-stronicowych, które zaliczam do krótkich.

Nie przeczytałam nic ani po angielsku, ani po włosku, co uważam za porażkę. Byłam przekonana, że podczas ciąży się tym zajmę, ale głowę miałam już wypełnioną czymś innym. Paradoksalnie, najwięcej przeczytałam, odkąd urodziło mi się dziecko. Mam świadomość, że długo taki rok się nie powtórzy, więc napawam się małym sukcesem :)




Bawi mnie to liczenie, lubię cyferki i statystyki, lubię wiedzieć, ile razy w miesiącu ćwiczyłam, ile czytałam, co obejrzałam. Tak już mam. Jednocześnie czytam ZAWSZE z ogromną przyjemnością. Nie wyobrażam sobie, że ktoś nie lubi czytać książek, serio. Po prostu w to nie wierzę. W moim domu zawsze dużo się czytało, mamy zresztą bibliotekę (skromnie, ale 1500 tytułów mama tam ukulała, do tego naszych pewnie z 300-400). Oboje z Michałem dużo czytamy, książki są u nas od zawsze i wszędzie.

Dużo ułatwił czytnik w tym roku, przy dziecku to niezbędnik dla mola książkowego! Nie muszę się ograniczać do lekkich książek. Mam na myśli naprawdę lekkie, bo przy karmieniu grube tomiszcza były bardzo niewygodne.

W przyszłym roku chciałabym przeczytać minimum 52 książki, w tym 5 po angielsku i 3 po włosku. Mogą być krótkie, mogą to być bajki lub harlequiny, nieważne - muszę wrócić na poważnie do czytania w innych językach, bo szalenie to lubię!

Poniżej uzupełnienie tego, co przeczytałam w listopadzie i grudniu:


Kolejno: "Genialna przyjaciółka", "Historia pewnego nazwiska", "Historia ucieczki", "Historia zaginionej dziewczynki" i "Córka" Eleny Ferrante.

Kocham Włochy i wszystko co włoskie od 20 lat, jednak nie sądziłam, że Ferrante mnie aż tak wciągnie. Fantastyczna opowieść dwóch dziewczynkach, które wraz z kolejnymi książkami cyklu dojrzewają. Było mi gorąco, czytając o upale w Neapolu! Świetnie napisane, polecam serdecznie całą serię!



"Był sobie chłopczyk" Ewy Winnickiej

Wstrząsający reportaż o zabójstwie 2-letniego chłopca. Szczególnie bolesny, bo mam kilkumiesięczne dziecko w domu. Ale napisany rewelacyjnie, choć to jedna z tych książek, do których się nie wróci.


"Szczęście pachnące wanilią" Magdaleny Witkiewicz

Stracony czas.


"Siła strachu" Alistair. MacLean

Cały MacLean, czyli dość szybka akcja, dobrze się czyta. Klasyka, jeśli chodzi o tego autora.


"Czarna dalia" Jamesa Elroya

Doskonały kryminał noir. Lata 60te, Los Angeles, brutalne morderstwo. Bardzo polecam.


"Jak zawsze" Z. Miłoszewski

Bardzo mnie Miłoszewski zaskoczył. Bo okazało się, że nie tylko kryminały potrafi pisać. Komedie romantyczne również, ale choć sporo się tu uśmiechałam pod nosem, to jednak dość depresyjny wydźwięk miała. Nie pomińcie jej, jeśli spodobała Wam się trylogia o Szackim.


 "Złote wrota" A. MacLean

Oj, chyba jedna z moich ulubionych MacLeana!



"W imię dziecka" Ian McEwan

Ta krótka powieść zawiera w sobie potężny ładunek emocjonalny. McEwan chyba nie zawodzi, a tu nawet mnie zaskoczył - to, jak dotąd, najlepsza rzecz, jaką czytałam z jego książek. Została mi "Pokuta".




"Tajemnicza historia w Styles" Agathy Christie

Postanowiłam przeczytać wszystko od początku, po kolei, z przerwami, oczywiście, by nie przedawkować. To pierwsza książka Christie, polecam.


 "Tajemniczy przeciwnik" Agathy Christie

jw. + Troszkę infantylna, ale i tak się dobrze bawiłam podczas czytania.


"Cygan to cygan" Lidii Ostałowskiej

Dobrze napisany reportaż. Ale nie porwał mnie szczególnie.


"Ania" M. Drzewicki i G. Kubicki

Nigdy nie byłam fanką filmów, ani seriali, w których grała. Nie byłam jej fanką. Ale lubiłam tę wariatkę. Bardzo mną poruszyła jej śmierć, trudno mi się zawsze pogodzić, że tak młodzi ludzie umierają. Wiem, banalne, nic nie poradzę. Ta biografia to właściwie taka laurka.


 "Cukier, cichy zabójca. Jak pozbyć się uzależnienia od największej trucizny naszych czasów." R. Jacoby i R. Baldelomar

Nie przekonuje mnie dieta tłuszczowa i wysokobiałkowa, namawianie do jedzenia pokarmów pochodzenia zwierzęcego (jestem wege ponad 3 lata), zamiast cukru. Przekonuje mnie, że jemy go za dużo, ale pisanie, że frytki to trucizna...Eeee 

piątek, 29 grudnia 2017

#5 Niedzielne obiadki: Buddah bowl

Dawno nie było mojego ulubionego cyklu. Wracamy z nim! 

Zapragnęłam zrobić coś wyjątkowego na obiad. To nie jest takie proste od 5 miesięcy, ale udaje się średnio raz w tygodniu i czujemy się wtedy jak w niedzielę, choć nie zawsze ten obiad w niedzielę wypada. Wszystko zależy od poziomu wyspania i miliona innych rzeczy. Chciałam trochę wyczyścić lodówkę, trochę zrobić wrażenie, ale przede wszystkim zjeść zdrowo i niecodziennie.



Mieliśmy bardzo dojrzałe awokado, makaron gryczany Soba, któremu zbliżał się termin ważności, ser halloumi, który od dawna zalegał w lodówce, a który uwielbiamy. Dzień wcześniej namoczyłam cieciorkę, po ugotowaniu z części zrobiłam hummus, a odrobinę przyprawiłam wędzoną papryką i podałam w takiej odsłonie, by trochę chrupało. Kilka godzin wcześniej namoczyłam też garść grzybów z zeszłorocznych zbiorów i krótko ugotowałam. Do hummusu pocięłam w słupki seler naciowy i marchewkę, które też zalegały w lodówce. Halloumi zgrillowałam na patelni, jest tak pyszny, że w ogóle go nie przyprawiamy. Ugotowałam sobę, ułożyłam wszystko na liściach sałaty, posypałam resztką natki pietruszki. Polałam całość oliwą, bo na dressing nie wystarczyło mi już kreatywności. Chciałam jeszcze rozgnieść ugotowanego batata i wymieszać z makaronem jako sos, ale zabrakło batata, niestety. 

Było pysznie!!! W buddah bowl chodzi głównie o to, by były różne faktury, coś ciepłego, coś zimnego, jakaś pasta/miazga/paćka, ale i coś chrupiącego, coś miękkiego i coś twardego. Białko, węglowodany, warzywo. No po prostu cała piramida żywienia. Wiem, że to nie wygląda na kaloryczny posiłek, ale zapewniam, że wszyscy się najedli. Halloumi jest tłuściutki, awokado było bardzo duże, porcja makaronu i cieciorki (plus hummus!) też zrobiła swoje. Będę powtarzać, ale chyba odejmę 1-2 składniki, bo trochę za dużo roboty było, również z nakładaniem na talerze, żeby każdy miał trochę ciepłe. Może po prostu przesadziłam z zamiarami.



środa, 20 grudnia 2017

Powrót

Muszę mieć dużo siły, żeby za nim nadążyć. Jest naprawdę bardzo aktywny i ruchliwy i tylko czekamy, co będzie, gdy wstanie i ruszy przed siebie... Nie chcę być mamą, która nie ma siły, która jest stale zmęczona, która narzeka na swoje ruchliwe dziecko. Chcę mu towarzyszyć, dotrzymywać kroku. Dlatego gdy tylko skończył 3 miesiące i dostałam zielone światło od ginekologa oraz fizjoterapeuty, wróciłam do aktywności*. Wszystko powoli, niezbyt regularnie, ale się ruszam. Wszystko zależy od tego, czy przespaliśmy noc, czy ząbkowanie zaczyna się już w dzień, czy mam siłę na cokolwiek poza zrobieniem obiadu i milionem czynności w związku z macierzyństwem. 





Pilates i zdrowy kręgosłup dwa razy w tygodniu ratują trochę statystyki, a ja mam wychodne wieczorami na godzinkę zajęć. To nie żadne pitu pitu, ale porządny wycisk w grupie 3-osobowej. 


Do tego joga w domu, staram się choć 2-3 razy w tygodniu na 15-20 minut wskoczyć na matę. To naprawdę ratuje dzień, choćby był bardzo do dupy. Staram się jogę praktykować, gdy on śpi, żeby się przyłożyć. No i traktuję to jako chwilę dla siebie, zależy mi na skupieniu, relaksie, na długiej i porządnej savasanie. Póki nie raczkuje i ma regularne, choć krótkie drzemki, jest to możliwe. Ale zanim go ukołyszę, musze rozłożyć matę i wszystko przygotować. Organizacja i logistyka to podstawa. Teraz to wiem bardziej, niż kiedykolwiek wcześniej.



Czasem ćwiczę też jakiś Skalpel z Chodakowską, ale to „czasem” oznacza, że udało mi się na razie kilka razy po 25 minut. Chwilowo nie ma opcji, żeby wytrwać całą 1h ciurkiem, głównie ze względu na Janka, który jednak wymaga uwagi, ale już coraz dłużej bawi się sam. Wciąż żyjemy w 2-godzinnym systemie. Karmię co 2h, potem on ma 1h aktywności, następnie usypiam go ok 10 minut i śpi 20-40 minut. I tak w kółko. W nocy dłużej. 

Jak widać, do prawdziwych treningów jeszcze daleko, ale cieszę się z każdych 15 minut aktywności fizycznej. Bo to wcale nie jest takie proste przy dziecku, choć trudno mi było w to uwierzyć, zanim urodziłam. To znaczy, nie wierzyłam, że będę aż tak zaabsorbowana.



*również dlatego, że przeszkadzają mi 4 kg, które zostały z ciążowych 14.

środa, 29 listopada 2017

Halo, to ja!

Czy ktoś tu jeszcze zagląda? Poważnie zastanawiam się nad dalszym prowadzeniem bloga. Odkąd zostałam mamą, kompletnie brak mi czasu na wypełnienie tej przestrzeni w internecie. Nawet jak mam chwilę, by coś dla Was napisać, dochodzę do wniosku, że to bez sensu. Moje życie kręci się wokół skoków rozwojowych, ząbkowania czy koloru kupy. Naprawdę. Przez najbliższe miesiące się to raczej nie zmieni, więc nie widzę sensu pisać Wam, co u mnie. Później powinno być już łatwo. Tfu, przepraszam, łatwiej. 

W listopadzie jednak coś drgnęło, przyznaję. Postanowiłam, że muszę zacząć wychodzić z domu, bo zwariuję. Dla dobra mojego i Michała. Dwa razy w tygodniu chodzę na pilates lub zdrowy kręgosłup. Okazało się, że 5 minut spacerkiem od domu ktoś prowadzi zajęcia na tej zatęchłej wsi. Cudownie. Czuję się, jak spuszczona ze smyczy, gdy wychodzę :) ale tez nie przedłużam, bo zajęcia są wieczorami, a o tej porze dnia dziecko jest trochę trudniejsze, więc łatwiej, gdy są dwie osoby do noszenia i śpiewania. 

Fizjoterapeuta i ginekolog dali zielone światło do ćwiczeń (miałam lekki rozstęp mięśnia prostego brzucha), więc zapisałam się od razu na te zajęcia. Szczególnie, że zaczęłam czuć kręgosłup. Co poza tym? Joga 3-4 razy w tygodniu po 15-20 minut. I udaje mi się trochę ćwiczyć, ale dopiero zaczynam, jakieś squaty, delikatne podskoki, coś z Chodakowską... Jest trudno, jak cholera. Ale nie tak źle, jak się spodziewałam. Chciałabym do końca stycznia zrobić te moje 10 pompek :) Ale nie wiem, czy to jest realne. Czuję się silna, jak nigdy dotąd, jednak nie ma to dużego odzwierciedlenia w moich mięśniach. Daję sobie czas, jak nigdy wcześniej. Bo, jak nigdy wcześniej, mam dużo luzu.

Najłatwiej nie jest, bo Janek pięknie przesypia noce (chyba, że ząbkuje), więc w dzień jest dość aktywny. Choć karmię co 2h, między karmieniami śpi 20-30 minut. To niewiele, by coś zrobić. Więc często ćwiczę z nim, co jakiś czas przerywając. Wolę tak, niż nie robić nic. 


poniedziałek, 27 listopada 2017

Co czytałam we wrześniu i październiku

Mocno się zastanawiam nad dalszym prowadzeniem tego bloga. Widzę, że zaglądacie, ale... nie mam o czym szczególnym pisać. Serio. Zajmuję się dzieckiem i czytam, co umożliwia mi karmienie piersią i kindle, do którego się przekonałam przy dziecku właśnie. Poniżej skrót tego, co przeczytałam we wrześniu i październiku.


"Witajcie w raju. Reportaże o przemyśle turystycznym" Jennie Dielemans


Podróżując, wybieram zawsze wyjazdy na własną rękę. Nie bawi mnie urlop spędzany przy basenie hotelowym itd. A po lekturze tych reportaży - jeszcze bardziej. Bardzo smutne jest to, jak niewiele zastanawiamy się nad tym, w jaki sposób powstają kurorty, hotele i kto jest ich właścicielem, czyli do czyjej kieszeni wpływają pieniądze, które zostawiają turyści. Nie myślmy, że do lokalnej społeczności... 



"Nawiedzony dom. Opowiadania zebrane" Virginii Woolf

Część opowiadań wybitna, część nudna. Może to zły czas i muszę do nich powrócić kiedyś? Nie zachwyciły mnie tak, jak się tego spodziewałam.


"Most na rzece Kwai" Pierre Boulle

Teoretycznie jest to opowieść o jeńcach brytyjskich i wrednym japońskim pułkowniku. Ale tylko teoretycznie, bo najciekawszy jest tu aspekt psychologiczny. Bardzo interesująca. Polecam!


"13 pięter" Filipa Springera

Jakie mogą być opowieści o polskim budownictwie? Nudne, rzecz jasna. Ale nie w przypadku Filipa Springera. Bardzo polecam, szczególnie tym, którzy zamierzają wziąć kredyt mieszkaniowy, ale nie tylko. Poruszające, gorzkie, wszystkie niezwykle przejmujące.


"Sklepy cynamonowe" Bruno Schulza

Absolutnie przepiękny język, pachnie dzieciństwem. 



"Szklany klosz" S. Plath 

To jedna z tych książek, które zawsze czekały w jakiejś kolejce. Niepotrzebnie. Przeczytajcie koniecznie!



"Sława i chwała" Jarosława Iwaszkiewicza


Październik należał do tej powieści. 
Od lat kocham Iwaszkiewicza, jego opowiadania mogę czytać bez przerwy. Trudno mi powiedzieć, dlaczego tak długo leżała na półce "Sława i chwała".
Arcydzieło. Jedna z najlepszych książek, jakie w życiu przeczytałam. Przemijanie tak opisuje Iwaszkiewicz, że to aż boli.
Cudowna panorama społeczeństwa. Bardzo polecam, to prawdziwie piękna literatura.



"Jaglany detoks" Marka Zaremby

Ciekawe kompendium wiedzy na temat zdrowego odżywiania poprzez oczyszczanie i zachowanie równowagi kwasowo-zasadowej. 
Myślałam, że dużo wiem o kaszy jaglanej, a wyciągnęłam kolejne ciekawostki z tej książki.
Fragmenty o bogu oraz sugerowanie, że joga to dzieło szatana (nie dosłownie) i podobne dywagacje ominęłam szerokim łukiem.



wtorek, 19 września 2017

Co czytałam w sierpniu

 W lipcu nie przeczytałam nic. Zaczęłam m.in "Dzieci z Bullerbyn" i coś jeszcze, ale poziom rozkojarzenia był tak wysoki, że nie byłam w stanie zrobić wiele. Szczególnie, że byliśmy w trakcie przeprowadzki, tuż po niej właściwie nie miałam przez 2-3 tygodnie swojego kąta do czytania (w łóżku nie mogłam czytać od połowy ciąży ze względu na plecy)... Ale głównym powodem było zbliżające się rozwiązanie ciąży.


"Dzieci z Bullerbyn" A. Lindgren

Dostałam tę książkę w prezencie od przyjaciół, oczekując na poród pierwszego dziecka. Czytałam w ciąży, ale kończyłam czytając już na głos noworodkowi. Wspaniały powrót do jednej z ulubionych lektur mojego dzieciństwa. Mam nadzieję, że mojemu dziecku również się spodoba.



 "W oczekiwaniu na dziecko" H. Murkoff, S. Mazel

Bardzo pomocna, szczególnie gdy spodziewamy się pierwszego dziecka. Czytałam ją prawie przez całą ciążę, a skończyłam kilka dni po urodzeniu (osobny rozdział jest poświęcony połogowi); pożyczyła mi ją siostra Michała. Bardzo polecam wszystkim oczekującym pierworodnego.


"Dzień Szakala" F. Forsythe


O zamachu na Charlesa de Gaulle'a. Fikcyjnym, jednak wystarczyło kilka faktów w tej
fikcyjnej opowieści, żebyśmy mieli wrażenie, że czytamy o czymś, co rzeczywiście miało miejsce. Świetnie poprowadzone.
Do ostatnich stron czytałam z zapartym tchem. Bardzo dobre, bardzo polecam




"Chleb na wody płynące" I. Shawa

Wracam do tej książki mniej więcej co 3-4 lata. Znam ją już doskonale, wiem, co będzie dalej, a jednak nie potrafię się oderwać za każdym razem, gdy do niej sięgam.
Wspaniała opowieść o tym, jak nasz odruch dobroci potrafi wywrócić nasze życie do góry nogami. Sporo refleksji, bardzo polecam. Mam ogromną ochotę wrócić do pozostałych jego książek, których mam bardzo dużo w domu.




"Sobota" I. McEwana

McEwan raczej nie rozczarowuje. W każdej jego powieści czytamy o dramacie człowieka i z ogromnym zainteresowaniem śledzimy, w jaki sposób doszło do tych zdarzeń. Podczas czytania jego książek, mam wrażenie, że się za mną snują. Nawet, gdy nie czytam, są ze mną obecnie. Kilka jego książek mi jeszcze zostało na półce do nadrobienia i cieszę się, że mam je pod ręką (zasługa dużej bibliotek mojej mamy), że mogę je sobie dawkować.

wtorek, 15 sierpnia 2017

Miłość

Przeżyłam dwa porody. Miałam wskazanie do cesarskiego cięcia, jednak zdecydowałam się na poród naturalny. Na porodówkę trafiłam z częstymi skurczami i zerowym rozwarciem. Postanowiłam o nie powalczyć. W ciągu 7h udało się uzyskać 10 cm i były już nawet skurcze parte. Były też okrzyki "Poród na czwórce!", zbiegli się ludzie, była przygotowana lampa dla noworodka, słowem: wszystko. 
Nagle usłyszałam szepty i ktoś pobiegł po lekarza. W ciągu trzech minut odbyło się badanie i krótka rozmowa z lekarzem oraz decyzja o cesarskim cięciu. Najważniejsze było zdrowie i życie dziecka. No i bieg na salę operacyjną. Do dziś mi się w głowie kręci, gdy przypomnę sobie, jak szybko jechałam na łóżku korytarzami. Musieliśmy się wszyscy bardzo spieszyć... 




Gdy usłyszałam płacz dziecka gdzieś w sali obok, pomyślałam, że miło, że ktoś obok mnie też rodzi, w tej samej chwili. Wtedy lekarze i położne zaczęli dopytywać "Kogo mamy?!", ktoś odpowiedział "Chłopca mamy!". Cisza. Spojrzeli na mnie i powtórzyli "Chłopca mamy, gratulujemy pani syna!". Odpowiedziałam natychmiast, naćpana lekami, znieczuleniem i wyczerpana kilkugodzinnym porodem "To nie moje dziecko. Miałam mieć córkę". Cisza, wymienili spojrzenia i dodali "Ma pani syna, urodziła pani chłopca". Odpowiedziałam "Ale sami potwierdzaliście, że dziewczynka". I wtedy zaczęłam się głośno śmiać. Przynieśli mi go, przytulili do policzka i wszystko przestało być ważne poza tym, że urodziłam zdrowe dziecko. Mimo to jeszcze przez kilka dni nie miał imienia, a ja zwracałam się do niego jak do córki. Miała być Janka, po babci, która zmarła w lutym. Postanowiliśmy, że skoro taki z niego żartowniś od urodzenia, dostanie jednak to imię po babci. Został Janek.




Za nami pierwsze wspólne trzy tygodnie. Dwa tygodnie były absolutnie i bezbłędnie cudowne, ale miałam w pamięci słowa położnej ze szkoły rodzenia. Mówiła o tym, by się nie przyzwyczajać do śpiącego maleństwa w pierwszych dwóch tygodniach, bo dopiero w kolejnym dziecko "ogarnia się" na świecie i zaczyna być bardziej aktywne. I dokładnie tak było. Ale i tak nie narzekam, bo w nocy wstaję co 3-4h, dziecko nie marudzi, nie grymasi, tylko po karmieniu natychmiast zasypia. A ja z nim. W dzień jest bardziej aktywne, ale to dobrze, bo zapewnia nam sen w nocy. Oczywiście wiem, że nie ma co się przyzwyczajać i za wcześnie, by mówić o jakiejś rutynie, ale chwilowo jest naprawdę ok. W tym trzecim tygodniu życia u mnie hormony zaczęły szaleć, więc mam za sobą już kilka kryzysów, ale na szczęście szybko mijają. To już połowa połogu, więc wszystko powinno się zacząć stabilizować. Również emocjonalnie. Nie ukrywam, że taki płacz (na przemian ze szczęścia i z rozdrażnienia) jest dość wykańczający, również dla najbliższego otoczenia, które jednak i tak spisuje się na medal.




Przed nami największa przygoda życia, najdłuższy maraton, ten najpiękniejszy. Wiem, że będzie niejedna chwila, gdy poczujemy zmęczenie, ale zapewniam, że jeszcze nigdy nie byliśmy tak szczęśliwi, jak jesteśmy teraz. Jest naprawdę pięknie i magicznie. I to nie do uwierzenia, że ten młody człowiek, mieszanka naszych genów, codziennie się zmienia. Każdego dnia inaczej patrzy i się rusza. Pure magic. A najprzyjemniejsze są oczywiście chwile po karmieniu, jak ta poniżej. Ja czuję się spełniona, a on...napełniony. Oboje jesteśmy szczęśliwi i codziennie, co 3h pielęgnujemy tę szczególną więź między nami. Taką, której nikt inny z nim nie wytworzy. I to dopiero jest magia, prawda?




niedziela, 13 sierpnia 2017

Co czytałam w kwietniu, maju i czerwcu

Czytałam mniej w ostatnich miesiącach ciąży, trochę przez historie szpitalne, a trochę przez to, że nagle czas zaczął nam jeszcze bardziej spieprzać. Nie ukrywam też, że jedna z lektur była jak trzy, ale o tym przeczytacie poniżej.



Dziewczyna z perłą Tracy Chevalier 

Do czytania na raz, chociaż akcja jakaś rozrywkowa i bardzo szybka nie jest, to lektura wciąga. Z chęcią obejrzę film, którego jestem ciekawa, bo w książce tempo jest bardzo mi odpowiadające. 


Uciekinier Kena Folletta

Drugie podejście do Folletta. Dużo lepiej, choć czuję, że stać go na więcej. Mimo, że do bólu przewidywalna ta książka, to czyta się ją z zapartym tchem i z przyjemnością. 

Trzydziestka Mike Gayla

To w moim przypadku powrót, bo już kiedyś czytałam tę książkę. Byłam wtedy jakieś 10 lat młodsza i bawiła mnie dużo bardziej. Teraz jestem po 30stce i trochę zwietrzały te żarty. Ale można się rozerwać, więc po jakiejś cięższej lekturze, jak nic innego nie będzie pod ręką...

Morderstwo to nic trudnego Agathy Christie

Och, byłam tak blisko tym razem odkrycia mordercy i znowu się nie udało!
Dobrze się czytało, choć finał dość przesłodzony, czego bardzo nie lubię. Ale co Christie, to Christie, if you know what I mean :)




Hygge. Klucz do szczęścia Meika Wikinga

Kilka ciekawostek dotyczących mieszkańców najszczęśliwszego kraju na świecie, czyli Danii. I tyle. Bo jakoś mnie nie przekonał ich klucz do szczęścia. To nic ponad umiejętność radości ze spędzania razem czasu i mnóstwo innych rzeczy, które robię niemal każdego dnia.

Kieszonkowy atlas kobiet Sylwii Chutnik


Mimo że smutna opowieść o wykluczonych, to bardzo trudno się od niej oderwać.
O tak, chcę więcej Chutnik! Zupełnie nie rozumiem, jak to się stało, że wcześniej jej nie czytałam, choć uwielbiam od tak dawna!


Samotny dom Agathy Christie

Nieoczekiwanie zupełnie ta pozycja stała się jedną z moich ulubionych tej autorki. Zakończenie mnie zupełnie zdumiało, wciąż nie udaje mi się rozwiązać zagadki przed obwieszczeniem zakończenia przez Poirot.

Kapelusz cały w czereśniach Oriany Fallaci


To właśnie ta książka, o której pisałam na początku. 820 stron sagi rodziny Fallaci, prawie
żadnych dialogów. Ależ to się czytało! Choć musiałam robić przerwy, nawet i kilkudniowe czasem. Polecam italofilom, bardzo dużo historii Włoch. Ze względu na poglądy nie jestem już taką zagorzałą fanką tej pisarki, jak kiedyś, jednak bardzo cenię jej pióro i cieszę się, że mam jeszcze kilka nieprzeczytanych jej pozycji w zanadrzu. Przepiękna historia, choć jak sama Fallaci przyznała, nie wszystko jest prawdą, część to jej wyobraźnia. Tak czy inaczej autorka poświęciła wiele lat, by to napisać i nie ukrywam, że to się czuje. Czyta się doskonale, bardzo polecam. To jedna z najlepszych książek, które w tym roku przeczytałam.

Cwaniary Sylwii Chutnik

W bibliotece znalazłam również tę pozycję, więc natychmiast ją wypożyczyłam, by nikt mnie nie uprzedził. Nie zawiodłam się. Dobra rzecz o kobietach, które wymierzają sprawiedliwość w Warszawie. Tej ciemnej, niebezpiecznej, brudnej Warszawie.

A już wkrótce napiszę, jak sobie radzimy w trójkę, w zupełnie nowej rzeczywistości. 

piątek, 30 czerwca 2017

Gorąco

We wtorek zrobiło nam się gorąco. Dzień pełen wrażeń, bo najpierw byłam w mojej pracy (stwierdziłam, że to ostatni moment może być), a potem u lekarza, którego zresztą odwiedzam już co tydzień.
Wyszłam od lekarza, który powiedział, że główka jest już bardzo nisko i zaczęły się skurcze. Powtarzaliśmy sobie, że nie ma powodów do paniki, bo są nieregularne i nie nasilają się, a to dwie najważniejsze oznaki, że poród się zaczął, gdy występują skurcze. Były ty skurcze przepowiadające, ale potrzymały nas w niepewności, bo trwały aż 7h! Podbrzusze się uspokoiło tylko dlatego, że (jak co wieczór, bo dzięki temu nie mam skurczy łydek) wymoczyłam nogi w gorącej wodzie, co zrelaksowało całe ciało. Jak długo jednak by trwały, gdybym tego nie zrobiła?
Miałam przedsmak, a mówią, że to nic. Ale było już tak, że trzymałam się ściany z bólu. W każdym razie dreszczyk emocji poczuliśmy i nie ukrywam, że byliśmy bardzo podekscytowani!

Wczoraj uczestniczyliśmy w warsztatach z symulacji porodu w naszej szkole rodzenia. Było wszystko poza parciem, rzecz jasna. Jak zwykle okazało się, że oddychanie podczas porodu, które widzimy na filmach, można między bajki włożyć. Bardzo pouczające zajęcia, polecam wszystkim, którzy mają zostać rodzicami. Dużo pracy przede mną, by właściwie oddychać, dlatego ćwiczę już od dziś minimum 2 razy dziennie, by w miarę możliwości nie przedłużać porodu. Im krócej tym lepiej, nie tylko dla mnie, ale i dla dziecka, które nie będzie uwięzione w kanale rodnym, a podczas skurczu jest niedotlenione, więc oddech jest naprawdę istotny!




Przy okazji położna mnie podotykała (przyjmowaliśmy różne pozycje w zależności od fazy porodu) i okazało się, ze jestem bardzo spięta i mam rozstęp mięśnia prostego (co jest dość częste i co podejrzewałam), więc dziś idę do fizjoterapeuty, żeby mnie okleił taśmami i rozluźnił. Może uda się jeszcze na jakiś masaż załapać przed porodem. Jak usłyszałam, że z tak spiętym ciałem będę bardzo cierpieć w szpitalu, to mi to wystarczyło... Ale w ostatnim czasie nie przykładałam się już tak do jogi, więc takie są właśnie skutki. 

Trudno się na czymś skupić po wtorkowej akcji, uwierzcie. Sprzątam (powoli, by nie urodzić :))), gotuję, staram się czytać, ale głowa już nie ta, naprawdę. Do terminu niecałe 4 tygodnie, ale nie sądzę, bym donosiła. Przepowiadające są najczęściej 2 tyg przed porodem, więc tylko liczymy, że zdążymy się przeprowadzić. Pozostały czas poświęcam ludziom, których dawno nie widziałam, więc w każdym tygodniu mam teraz kilka spotkań. Potem to minie pewnie kilka miesięcy, zanim nas zobaczycie spod sterty pieluch... :) A tak naprawdę, to absolutnie nie potrafimy sobie wyobrazić, jak to będzie wyglądało, ale raczej zupełnie nie znikniemy. Ale któż to wie. Życie zweryfikuje. I dziecko! :)




Nie mam nawet słynnego syndromu wicia gniazdka, bo wszystko jest w drugim domu, ha! Ale zatrzymałam sobie najpiękniejszy prezent, jaki dostaliśmy w czasie mojej ciąży. Ulubiona książka z dzieciństwa. W dedykacji przyjaciele nam napisali, że to podobno najlepsze do czytania w czasie ciąży i chyba się nie mylili. A jeśli nie zdążę przeczytać, to doczytam już resztę córce, do snu.


środa, 21 czerwca 2017

Lody truskawkowe

Sezon na truskawki w pełni. Nie jem ich tyle, co zwykle, bo należą do najbardziej pryskanych chemią owoców, poza tym mam czasem od nich uczulenie (szczypiący język), więc obchodzę się smakiem. Ale gdy zobaczyłam przepis na lody u Bożeny, nie zastanawiałam się długo. Mroziłam je w ten sam sposób, co wszystkie lody, które robiłam, tzn co 40-50 minut mieszałam łyżką masę i ponownie wstawiałam do zamrażalnika. Przed podaniem wyciągnijcie lody chwilę wcześniej, bo będą bardzo mocno zmrożone. 



Przez cały okres ciąży prawie nie jadłam słodyczy, raczej się nie obżerałam, jadłam mniej, niż przed (wcześniej prowadziłam bardzo aktywny tryb życia, więc to normalne, że teraz potrzebuję mniej kalorii), a i tak dziś waga pokazała +12kg od wagi startowej. Staram się o tym nie myśleć, do tematu wrócę po okresie połogu, na pewno nie wcześniej.

 Do rozwiązania teoretycznie 5 tyg zostało. Teoretycznie, bo nie opuszcza mnie uczucie, że urodzę wcześniej. Szczególnie odczuwam to w gorące dni, jakie ostatnio były. Córka wierci się dużo bardziej, przepowiadające skurcze macicy są też wtedy coraz częstsze i mocniejsze (już nawet brzuch bolał!), ale staram się nie panikować. Choć porodu boję się okrutnie, to z każdym tygodniem uspokajam się bardziej. Po pierwsze to i tak nieuniknione. Po drugie, nie mogę się doczekać naszej pociechy. A po trzecie, tylko spokój nas uratuje.

Mam już właściwie wszystko, co niezbędne na pierwsze 2-3 tygodnie. Jestem też spakowana od tygodnia. Właściwie mogłabym już rodzić :) Ale chciałabym dotrwać do przeprowadzki, bo wszystkie rzeczy związane z naszym nowym życiem, są właśnie tam. Także...postaram się jeszcze wytrzymać te 3 tygodnie :)