wtorek, 23 czerwca 2015

Bieg Rzeźnika 2015, czyli jak Michał został ultrasem

Michał marzył od dawna o tym biegu. Ostatnie miesiące były dla nas obojga dość trudne. On się stresował, a ja się stresowałam, że on się stresuje itd. Najgłupsze drobiazgi prowadziły do kłótni i fochów. Ale przetrwaliśmy. Po prostu częściej gryźliśmy się oboje w język, im bliżej startu. Uff, to już za nami :)

Michała pakowanie, to tylko na bieg

Dystans niemal 80km jest nieludzki, ale dodajcie do tego bieg w górach (i Bieszczady wcale takie łatwe nie są, jakby się komuś mogło wydawać. Zapraszam na podejście pod Małe Jasło, o. I wiele innych zresztą też), no i totalna jazda, czyli start o 3 rano. To nie znaczy, ze wystarczy wstać o 1, zjeść śniadanie, wypić kawę i pobiec. Bieg Rzeźnika zaczyna się następująco: o 1:30 jest zbiórka w Cisnej, skąd autokary zabierają zawodników na start do Komańczy. Jadą tam około 1h. Więc pobudka jest około północy. 
Tak, sami sobie wymyślcie, o której się idzie spać przed Rzeźnikiem. Meta jest w Ustrzykach Górnych, skąd autokar zawodników zawozi do Cisnej. Nie jest to łatwe przedsięwzięcie dla kibiców, jeśli chodzi o logistykę. Mamy 2 przepaki i jeden punkt kontrolny i nawadniający, czyli 3 miejsca, w których możemy spotkać naszych zawodników, bo trasa biegu nie wygląda jak na maratonie, więc nie możemy się ustawiać gdzie chcemy; jakoś sobie nie wyobrażam czekać w środku lasu na Michała. I w środku nocy jeszcze w dodatku.

Profil i opis trasy ze strony biegu.



I. Komańcza 
II. Cisna 
III. Smerek 
IV. Berehy Górne 
V. Ustrzyki Górne

Przybliżone przewyższenie trasy to +3235m podbiegów oraz -3055m zbiegów.



Dlatego pierwotny plan był taki, że odprowadzę Michała do autokaru i wrócę spać. Będziemy w kontakcie telefonicznym i zobaczymy się w Cisnej.

Ale oczywiście poznałam ludzi, którzy mieli auto ;) O ludziach i samej podróży będzie osobny post.
Marta supportowała swojego chłopaka Mateusza i jego partnera Janka (jeśli ktoś jeszcze nie słyszał, ten bieg pokonuje się w parach), którzy nie chcieli zostawiać niczego na przepakach, tylko odbierać od niej. Dlatego jej towarzyszyłam.
Wstałyśmy z chłopakami o północy. Zawiozłyśmy ich pod autokar (mieszkaliśmy 2,5km od Cisnej) i wróciłyśmy spać. Ustaliłyśmy, że wyjedziemy z domu o 6:40, bo pierwszy przepak był po ponad 30km w Cisnej właśnie.
Udało się nie zaspać, ale prawie nie zasnąć też. Nerwy zrobiły swoje, ale kto by się nie denerwował?

Sporo znajomych spotkałyśmy, zanim nasi dobiegli, żeby wspomnieć choćby Marcina z Kościana czy dr Sławomira Marszałka, albo Bo i Krasusa. Chyba miło tym wszystkim biegaczom, że ktoś poza oczywistym supportem (rodzina, najbliżsi) też im kibicuje.
Mateusz i Janek z jankową kontuzją pojawili się o przewidywanym czasie. I od razu zapytali o leki przeciwbólowe. Wiedzieli, że za nimi najłatwiejszy odcinek trasy. Widziałyśmy, że jest ciężko, ale że będą walczyć.


Cisna

Długo czekałyśmy na Michała i Kamila, w końcu się zjawili. Zdjęcie mówi wiele, ale nie wszystko. Noga Kamila dała o sobie znać. Misza żartował, więc wiedziałam, że czuje się doskonale. Oporządziłyśmy ich, buzi buzi, poklepani po ramieniu i pobiegli dalej. A my poszłyśmy na śniadanie. Przy jajecznicy i kompocie jabłkowym rozmawiałyśmy o tym, co robimy w życiu, bo właściwie nie zdążyłyśmy nawet 5 minut wcześniej porozmawiać. Wypiłyśmy kawę i pojechałyśmy na drugi przepak, kierunek: Smerek.

Było już gorąco, bardzo. A tam kawałka cienia nie uświadczyłyśmy nawet. Czekałyśmy. Mateusz i Janek dobiegli. Ciężko, ale byli zdeterminowani. Czekałyśmy długo na Michała i Kamila, w końcu zadzwoniłyśmy do nich. Okazało się, że są daleko. Musiałyśmy jechać na Berehy (Brzegi Górne), żeby zdążyć z piciem i jedzeniem dla Mateusza i Janka. 

Na Berehach też grzało, ale była piękna górka, na której rozłożyłyśmy koc, wyjęłyśmy kanapki, daktyle i rodzynki. I kibicowałyśmy, i rozmawiałyśmy dalej o życiu, podjadając. 

Tak trudno mi opisać, co czuję na zawodach, gdy czekam, aż pojawi się Michał. Ekscytacja połączona ze stresem. Czy wszystko w porządku? Bo przecież już powinien być. Ale zawsze jest, więc po co te nerwy, Majka? A w międzyczasie fale biegaczy, do których krzyczę, dla których klaszczę, których tak bardzo chciałabym wesprzeć, a każde słowo typu "Dawaj!", "Świetnie wyglądasz, a już tyle za tobą!", "Zazdroszczę, że możesz!" wydaje się banałem. Oni wiedzą, że każdemu tak krzyczę, ale wiedzą też, że każdemu życzę tego szczerze. Ciary, cały czas ciary. I łzy w oczach. 
Po każdych zawodach jestem wypruta emocjonalnie i zasypiam jak dziecko. Po każdym maratonie Michała to ja jestem bardziej głodna i po obiedzie muszę iść na drzemkę, on mi tylko towarzyszy.

Teraz jechałyśmy już w stronę mety, do Ustrzyk. Zdzwoniłyśmy się z chłopakami, żeby dowiedzieć się, ile mamy czasu. Na obiad i piwo wystarczy. Jak się już posiliłyśmy, usiadłyśmy bliżej mety. Zgarnęłyśmy Mateusza i Janka i pojechaliśmy do domu, do Cisnej, bo Michał i Kamil mieli przed sobą jeszcze ok 2h biegu. Wiedziałam, że nie ma sensu czekać, że spotkamy się na miejscu. 
Ostatecznie ich bieg trwał 15h z hakiem.

Kamil opisał swój i Michała bieg tak. Bo sprawiła, że się wzruszyłam i, nie będę ukrywać, popłakałam. Tylko niektórzy rozumieją, że podmuch wiatru może sprawić ból. Krasus tu i właśnie tam poczytacie, jakim jest niesamowitym partnerem biegowym dla Bo.

Milion emocji, zdjęcia znajdziecie na blogach, które podlinkowałam. Oczywiście można mówić, że gdyby tamten się lepiej przygotował, byłby lepszy czas, gdyby tamten nie miał kontuzji, pobieglibyśmy dalej (bo Bieg Rzeźnika na 77km wcale nie dla wszystkich się skończył, można było biec dalej...), gdyby gdyby gdyby. Ale to bieg, w którym najważniejsze i najtrudniejsze jest właśnie partnerstwo. Nie biegniemy sami, odpowiadamy również za drugą osobę, którą wybraliśmy sobie na towarzysza w tych zawodach. I musimy ze sobą wytrzymać te kilkanaście godzin, wypracować różne kompromisy, znosić fochy i schować dumę i gniew do kieszeni. 

Spisali się i jestem z nich bardzo dumna.

Pisałam już na facebooku, powtórzę: Michał jako jedyni z widzianych przez mnie biegaczy, chodził zupełnie normalnie po Rzeźniku. nie biegł na maksa i to pewnie tym jest spowodowane, ale schody mu nie były straszne, skurcze nie łapały, mięśnie nie bolały. Bieg Rzeźnika wspomina jako wycieczkę biegową. Tak, taki to mój rzeźnik właśnie. Mało ludzki; no, sami powiedzcie!



Brak komentarzy:

Prześlij komentarz