Czułam w kościach wczoraj rano, że spotka mnie coś miłego. I przeczucie mnie nie zawiodło. Farbowałam wczoraj włosy, kiedy zadzwonił, że jest pod blokiem. Rozmawialiśmy chwilę przez drzwi, nie chciałam go wpuścić. Tak się nie robi, no!
Wiecie, jak to jest w chorobie: człowiek leży byle jak i w byle czym, żeby się tylko wypocić, 13:00 to początek dnia, pozmywa się przed przyjściem Michała z pracy i w ogóle. Nieogar całkowity ze sobą i z mieszkaniem. Poprosiłam go o 15 minut.
A on był w Poznaniu, akurat miał wolne, przywiózł dwie siatki owoców. Poczęstowałam go zupą pomidorową z soczewicą, zjedliśmy mango i trochę truskawek. I rozmawialiśmy.
Ale to było wczoraj. Musiałam coś zrobić z truskawkami, które mi J przywiózł.
Przekroiłam każdą na pół, wrzuciłam do naczynia żaroodpornego, polałam 3 łyżkami octu balsamicznego, minimalnie osłodziłam i piekłam 40 minut w 200 stopniach. Po wystudzeniu przełożyłam do słoików, nie było sensu pasteryzować, bo wiedziałam, że zjemy to w ciągu 2-3 dni.
Dziś rano ugotowałam kaszę jaglaną, dodałam do niej 4 łyżki tych truskawek, wrzuciłam kilka migdałów i dodałam bazylii. Musiałam co prawda dosłodzić syropem z agawy, który możecie zastąpić miodem, ale już wiem, że jeszcze kilka razy je upiekę przed końcem sezonu. Przepyszna sprawa.
Jaglanka w towarzystwie Oriany Fallaci |
Zacieram już ręce na myśl o chia puddingu z nimi, który będzie na jutrzejszy lunch do pracy. Bo dziś jeszcze zostałam w domu, więc dogadzam sobie kulinarnie w chorobie. Jem, czytam, piszę, nadrabiam.*
I słucham pięknej muzyki.
*Leżę i tyję - w domyśle.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz