piątek, 27 grudnia 2013

Pierwsze szycie





Kupujemy niekrojony chleb w piekarnii, bo taki jest dłużej świeży, a my chleba jemy naprawdę mało. I tak nigdy nie wyrzucamy, bo w ogóle nie wyrzucamy jedzenia, więc jak
 jest lekko czerstwy, tostujemy go po prostu. 
Miałam końcówkę i był akurat żytni, czyli z twardą skórką. Zjechał. Głęboko. 
W skrócie: zachlapałam kuchnię. Jak Michał dorwał opatrunki i wodę utlenioną z apteczki, ja zdążyłam zrobić kolejną kałużę - nie chciałam na długo przykładać chusteczki czy czegokolwiek, co było pod ręką. Skutek był natychmiastowy: poczułam, że odjeżdżam. Uwierzcie, krew nie robi na mnie dużego wrażenia, po prostu nagle dużo jej ze mnie uszło. Powtarzałam Michałowi, że i tak musimy jechać do szpitala. I tak nad tą kałużą krwi, Michał pyta "No ale poczułaś kość?"... ;) Bo przecież, skoro nie poczułaś, nic takiego się nie stało. Na szczęście palca nie ucięłam, ale poszło głęboko, na zgięciu wewnątrz i zewnątrz - będzie duża blizna.
Zdezynfekowaliśmy, zabandażowaliśmy i do szpitala? Nie. "Michał, musimy zjeść to drugie śniadanie", "Żartujesz", "Nie, teraz chwilowo zatamowałeś, więc musimy zjeść, przecież będziemy na izbie czekać 4h, jak nic".
Zjedliśmy z rozsądku i do szpitala. Wyjątkowo się udało, czekaliśmy niecałą godzinę. Michał nie wierzył w jakiekolwiek szycie (chyba wyobrażał sobie, że szyją tylko odcięte palce), a tu proszę: 2 szwy. 
Oczywiście wciąż byłam przekonana, że następnego dnia pójdę do pracy. 
Cóż, nie poszłam cały tydzień. Bo jak miałam iść, skoro nie mogłam się samodzielnie umyć, ubrać, zrobić sobie jedzenie.
Od niedzieli do czwartkowo/piątkowej nocy byłam nieprzerwanie na tabletkach przeciwbólowych, co 5-6 h. Nie będę się wdawała w szczegóły, było ostro. 
Musiałam się przestawić na bycie zależną od kogoś, co wkurza strasznie, ale z drugiej strony cieszyłam się, że nie jestem sama. Michał, mój anioł, wracał z pracy, zmywał po mnie, sprzątał, robił obiad, mył mnie i ani razu nie zamarudził. Złoty chłopak ;)
Prosiłam go tego dnia, by naostrzył nóż. Gdyby to zrobił, chyba jechałabym w dwóch kawałkach... Albo wszedłby w chleb. Ale raczej to pierwsze, bo była naprawdę końcówką i ta skórka jest bardzo twarda.

Kiedy nie spałam, uspokojona tabletkami, trochę poczytałam. Ale naprawdę nie dużo.

Ach, najgorsze: byłam tuż przed zrobieniem świątecznych pierników, lepieniem uszek and so on... Byłam zdruzgotana, ale potem pomyślałam, że trudno, nie mamy czasem wpływu, a świat się nie zawali, jeśli raz czegoś nie zrobię na święta.

W tym tygodniu jest znacznie lepiej, mogę już używać dłoni od kilku dni, np chwytając kubek z herbatą dłonią, w której mam zraniony palec. Dziś poszłam do lekarza, 
by mnie rozpruli, ale były tylko pielęgniarki i powiedziały, że jest ok, tylko wolą, 
żeby lekarz na to spojrzał, więc do poniedziałku jeszcze będę miała szwy.

I to właśnie dlatego się nie odzywałam: nie mogłam pisać lewą ręką. Już jest ok, choć pobolewa, jak mocniej napnę. I wciąż nie zginam części z paznokciem, bo tam mam właśnie szwy, ale mam nadzieję, że nie będzie z tym problemu.

Miłego weekendu!

ps. "Wszystko za życie" Krakauera": Wstrząsająca. Wciąż mi było zimno, bo jak inaczej, kiedy momentami uczestnicy wyprawy mieli tam odczuwalną -70 stopni...? 
Po jej przeczytaniu nikt nie wypowie się lekceważąca na temat "komercyjnych wypraw" na Everest, serio.Oj, jak warto przeczytać!

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz