niedziela, 17 maja 2015

Czas ogarniania (się)

Miesiąc detoksu i wyrzutów sumienia, bo pisać miałam codziennie, ale zawsze coś... Jak był dzień wolny, to traciłam czas. Traciłam totalnie. 
Tak czasem też trzeba.

Ale już się ogarniam, już naprawdę się ogarniam. Biorę się za to, co przez miesiąc odpuściłam.

Dziś miałam powrót do jogi, od razu lepiej, wszelkie bóle kręgosłupa puściły, bo oczywiście jakimś napięciem, spięciem, stresem były spowodowane. Sama siłownia też jest skuteczna, rzecz jasna, ale nie rozluźnia tak jak joga. Choć ten tydzień miałam regeneracyjny, nie ćwiczyłam, jedynie na rolkach pojeździłam godzinę w poniedziałek. Rower do pracy się nie liczy (8,5km w jedną stronę), bo to jedynie środek transportu.

Nadrobimy wszystko. 

Wróciłam o 3 rano z cudownej imprezy urodzinowej Rudej, z którą nie widziałam się 10 lat i ostatnio odświeżyłyśmy kontakt. Wariatka, cudowna wariatka. Zanim poszłyśmy na imprezę, zjadła u mnie urodzinowy obiad. Joker ją pokochał, bardzo szybko przestał się przed nią chować.

I dziś miałam kaca, a jakże, ale mniejszego, niż się spodziewałam. I cały dzień myślałam o różnych rzeczach, układałam w głowie plan na kolejne tygodnie, plan na siebie. I potem joga mnie ukoiła.

Ale najmilsze wczoraj ze wszystkiego było to, że po tej szalonej, tanecznej imprezie poszłam na chwilę na kolejną imprezę, by chociaż się przywitać z tymi, z którymi też bardzo chciałam się wczoraj spotkać, ale rozdwoić się czasem nie sposób... I te dwie ważne osoby, które nawet nie wiedzą, jak są ważne, tak mi pomogły, tak bardzo podniosły na duchu, choć nie było tego jeszcze wczoraj widać i one zupełnie nie zdają sobie sprawy, ile dla mnie znaczą. Bo czasem wystarczy usłyszeć, że ktoś na ciebie czekał cały wieczór. Albo kilka razy usłyszeć pytanie, czy na pewno wszystko ok i zobaczyć szczerą, prawdziwą, troskę w oczach rozmówcy. Troskę o ciebie. Bo widzi, że coś się dzieje, bo kiedy jesteś pijany, zwalniasz hamulec, w tym przypadku ten, który nie pozwala innym dostać się do Twojego wnętrza.
I dzięki temu było dziś rano lepiej. 

Michał wrócił dziś po 37-km treningu, zjedliśmy dal z soczewicy z mlekiem kokosowym z kaszą bulgur, omawiając jutrzejszego pieczonego pstrąga, któremu włożymy do środka mnóstwo świeżego tymianku, którego pęk dostaliśmy od znajomego z pracy (bo nie przerabia tego z własnego ogródka - jakże nas to cieszy!) i dużo rozmawialiśmy o nadchodzącym tygodniowym urlopie. Odliczamy już. Za dwa tygodnie będziemy w drodze. Wracamy w Bieszczady. To dopiero będzie reset.









Brak komentarzy:

Prześlij komentarz