niedziela, 2 listopada 2014

Bogato w treningi i w bóle mięśni

Tydzień był dość bogaty w treningi, choć jego początek na to nie wskazywał.

W poniedziałek pojechałam na jogę, ale niestety poczułam się fatalnie i po 30 minutach musiałam wyjść z sali. Byłam niepocieszona, trochę zdołowana, ale potem pomyślałam, że tak widocznie musi czasem być. Że to nie ten dzień itd - choć nie chodziło o brak motywacji do ćwiczeń, tylko fizycznie czułam się naprawdę strasznie.

We wtorek udało mi się dojechać na Zdrowy Kręgosłup, na którym nie było mnie cały miesiąc. Znacie to uczucie, kiedy wydaje Wam się, że jesteście niewidzialni? Wydaje mi się, że instruktor mnie zapomniał, ale nie dziwię się właściwie, bo w tak dużym klubie jest spory przepływ ludzi. Tak czy inaczej, było ciężko. Nie spodziewałam się, że aż tak. Połowa ćwiczeń sprawiała mi wyraźną trudność, a i następnego dnia czułam mięśnie. Sporo do nadrobienia po miesiącu chorowania... Po zajęciach przejechałam 10km na rowerku, na co poświęciłam 24 minuty.

Czwartek to miał być dzień jogi, ale udało się wyrwać z pracy o ludzkiej godzinie, więc pomyślałam, że pójdę ponownie na Zdrowy Kręgosłup - zwykle jeden dzień w tygodniu instruktor poświęca na ćwiczenia z piłką, podczas których wzmacniamy mięśnie, natomiast podczas drugich zajęć jest głównie rozciągania. Stwierdziłam, że się przyda. A tu psikus: znowu zajęcia z piłkami! Oczywiście to super wiadomość, bo piłki to w ogóle super sprawa, a dodatkowo został zaplanowany trening stabilizacyjny. Pięknie się składa: ze wszystkim u mnie słabo, ale do core powinnam się stanowczo bardziej przyłożyć. I tu nie było łatwo. Ale nie poddajemy się, a po treningu znowu na rowerek, też 10km, w tym samym czasie. Wierzę, że rower pomoże mi odbudować tę pieprzoną chrząstkę w kolanie i wrócę kiedyś do biegania.

Wiedziałam, że sobota będzie ciężkim dniem, piątek zresztą też, ponieważ już w piątek jechaliśmy do mamy. Nie chcę się wdawać w szczegóły, ale mam sporo na głowie, ponieważ zajmuję się całą spadkową sprawą od czasu śmierci ojca. W imieniu mamy i siostry ustalam taktykę z prawnikami, negocjujemy warunki z drugą stroną. Dodatkowo później muszę przekazywać i siostrze (która jest w Anglii) i mamie (która jest w fatalnym stanie) wszystkie informacje i tłumaczyć, dlaczego tak, a nie inaczej postępujemy. I myślę, że od tych wszystkich okropnych rzeczy ( i wielu innych związanych z urzędami, ubezpieczylami, ZUSEm, skarbówką etc) od kilku miesięcy cierpię na bóle kręgosłupa. Z powodu napięcia. Raz mocniej, raz lżej. Od kilku tygodni bardzo mocno. Nie pomogła miesięczna absencja na siłowni i dwutygodniowe zwolnienie. Aktualnie wygląda to tak, że nie boli mnie kręgosłup przez godzinę po treningu. Ale sypiam normalnie, a to zasługa głównie Pure właśnie. Regularne treningi są dość męczące, co mnie bardzo cieszy.

I z powodu tego napięcia i dużego obciążenia sprawą wiadomą, w piątek postanowiłam wstać godzinę wcześniej i spóźnić się godzinę do pracy. O 5:30 byłam już po śniadaniu, a pół godziny później w drodze do Pure. Czekałam (wcale nie sama!) na otwarcie klubu od 6:25. Kilka minut później już byłam w szatni.
BAJKA. Dość pusto, ale nie zupełnie, bo razem ze mną było 8 osób o 6:40, a co kilka minut docierały kolejne, ale było jeszcze fajniej, niż w niedzielę rano: na totalnym luzie, bez żadnej spinki. Wszyscy mieliśmy świadomość, że nie musieliśmy wstać, nie mamy za sobą ciężkiego dnia w pracy, nikt nas nie zdążył jeszcze wkurzyć i że dzięki temu, że tu rano przyszliśmy, czeka nas wspaniały dzień.
Rozgrzewałam się na rowerku przez 15 minut (przejechałam 5 km), następnie przesiadłam się na orbitrek na kolejny kwadrans i potem poszłam do kącika z gadżetami, gdzie zrobiłam kolejno: 3x 10 squat na bosu, 3xdeska 30 sekund, 3x 25 brzuszki na skośne, kilka minut poświęciłam też zabawie z dużą piłką, następnie porolowałam uda i potem długo się rozciągałam. Cudowny, godzinny trening. Prysznic i do pracy, gdzie czekał mnie ogień i przez trening wyszłam dopiero o 17:30, zamiast o 16, ale ani chwili nie żałowałam.
Mam nadzieję, ze uda mi się to praktykować 2-3 razy w miesiącu. Nie chcę częściej, bo zajęcia grupowe wieczorami są zbyt ciekawe, by je odpuszczać. Ale kopniak energetyczny był ogromny!
Sobotę całą cierpiałam przy każdym siadaniu, wstawaniu, nie mogłam się śmiać, kaszleć. Przesadziłam z napinaniem brzucha, tzn ilość powtórzeń nie była powalająca, ale wciąż wracam do formy.

Core board


No i dziś, w niedzielę, tez miał być trening rano, a był po 11:00, bo przeciągnęliśmy wspólne śniadanie tak długo, jak się dało.
Właściwie dziś byłą powtórka z piątku, tylko zrobiłam 1 serię więcej brzuszków i dodałam 4 serie po 10 skrętów na czymś, czego musiałam poszukać w internecie, bo nie miałam pojęcia, jak się nazywa. CORE BOARD. Z pozycji deski robiłam skręty na maksa w lewo, następnie w prawo, z każdym skrętem trzymając biodra nieruchomo. Pracuje grzbiet, ramiona i brzuch, aj! Od razu sobie poszukałam innych ćwiczeń, które przy pomocy tego magicznego urządzenia można wykonywać. Wrzucam zdjęcia core board z tej strony.
Czuję brzuch, czuję uda, jest dobrze.

I dziś też były pustki od rana w klubie. Większość powyjeżdżała na weekend pewnie. Lubię takie dni tam.
Przyszły tydzień kształtuje się podobnie, tylko jutro mam nadzieję zostać na całej jodze, a w piątek rano mnie nie będzie w klubie, więc tez pewnie będą 4 treningi.
A spodnie coraz bardziej wiszą... A ja się czuję coraz lepiej, fizycznie. Będzie fajnie; jeszcze trochę i poczuję jakąś różnicę, bo nie chcę ciągle mówić, że wracam do formy.

Przyjemności w nadchodzącym tygodniu, ćwiczcie!

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz